Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty

2010-06-10

Świeżo po lekturze

Po świetnym doświadczeniu jakim była lektura książki Fefermanów "Tarski", postanowiłem kontynuować w tym duchu, tj. wziąć na warsztat kolejną biografię. Kandydatka miętosiła się na półce od kilku ładnych lat (bodaj od 2003 roku) i niepokoiła trochę moje sumienie, dostałem ją bowiem w prezencie od żony i zamiast od razu przeczytać zakisiłem.
Rzecz nosi tytuł "Pan Bóg jest wyrafinowany. Nauka i życie Alberta Einsteina" i jest autorstwa Abrahama Pais i jest jak sam tytuł wskazuje biografią Einsteina.
Bez przeciągania powiem: rzecz jest świetna, trudna i wymagająca. Słowo biografia właściwie nie do końca do niej pasuje. Gdyby wypreparować treść jakiej się zwykle spodziewamy po biografiach - zostało by nam ok 30 procent objętości książki. Od razu powiem, że nie wynika to z braku drobiazgowości autora (choć zestawiając z biografią Tarskiego, Pais bardzo zadbał o prywatność Einsteina) - widać wyraźnie, że starał się nie pominąć żadnego z ważnych w życiu Einsteina wydarzeń ani żadnej z ważnych osób, poświecając każdej z nich i jej relacjom z Einsteinem stosownej miary miejsce w książce. Niewątpliwie jednak to na czym skupił się najbardziej to dzieło naukowe Einsteina: jego miejsce i rola w nauce. Odbija się to wyraźnie w organizacji książki. Podstawowym planem jest podział na wielkie zagadnienia jakim się uczony zajmował i ponieważ taki podział częściowo kłóci się z chronologią samego życiorysu, poświęcona została ona właśnie - stąd pewne przeploty i powtórzenia. Dołączono jednak na końcu kalendarium ktore znakomicie pozwala po przeczytaniu uporządkować sobie wszystko
Najciekawsze jest owe 70 procent stanowiące detaliczny opis fizyki jaką uprawiał Einstein. Welkie tamaty ujęte są z w następującej kolejności: mechanika statystyczna i ugruntowanie atomowej teorii budowy materii, szczególna teoria względności, ogólna teoria względności, jednolita teoria pola i teoria kwantów.
W każdym z "działów" podano stan wiedzy aktualny w czasach bezpośrednio poprzedzających Einsteina, wkład jego samego, omówienie specyfiki jego akurat pracy, konsekwencje i rozwój danej dziedziny po Einsteinie często do czasów mniej więcej pierwszego wydania książki (tj. do lat 80 -tych). Pisząc o stanie wiedzy nie mówię o popularnym omówieniu. Tu tkwi trudność ale i piękno książki: omawia się konkretne eksperymenty i równania wraz z krótkimi wyprowadzeniami. Podobnie prezentuje się dokonania samego Einsteina. Omawia się szczegółowo współzależność prac - co pozwala lepiej zoorientować się w kwestiach dość kontrowersyjnych. Należą do nich np. kwestionowanie pierszeństwa Einsteina w odkryciu szczególnej teorii względności na rzecz Lorentza lub Poincare (o czym czasem słychać), czy rewolucyjna rola uczonego w tzw. pierwszej teorii kwantów. Omawiając prace Einsteina autor nie stroni od opisywania błędnych ścieżek kiedy Einstein czasem się zapędza, czasem wycofuje, zwyczajnie błądzi a czasem błyska zupełnie zaskakującą intuicją.
Naukowe życie Einsteina pełne jest dramatycznch zupełnie napięć. Po słynnym anno mirabilis (1905) kiedy z dziecinną niemal łatwością produkuje Einstein kilka rewolucyjnych zupełnie prac w tym tą o szczególnej teorii względności następuje kilka lat wytężonej pracy by skleić zasadę względności z dynamiką. Einstein - obdarzony zupełnie niesamowitą intuicją fizyczną odnajduje matematykę, a konkretniej geometrię Riemanna (właściwie w jego kontekście Minkowskiego-Riemanna) w którą nareszcie jest w stanie ubrać swoje intuicje tworząc ogólną teorię względności.
Podobnie dramatycznie wygląda sprawa teorii kwantów, której podwaliny tworzy zajmując się oddziaływaniem promieniowania i materii a potem wyjaśniając np. niewytłumaczalne na bazie klasycznej fizyki anomalie związane z ciepłem właściwym ciał stałych czy w końcu postulując kwantową naturę światła i wyjaśniając efekt fotoelektryczny. Otóż w ciągu dekady rodzi się zupełnie nowa fizyka - druga teoria kwantów czyli mechanika kwantowa w dzisiejszym rozumieniu - na którą z powodów filozoficznych nigdy nie godzi się jako na teorię fundamentalną, ze względu na wyróżnioną i podstawową w niej rolę przypadku i prawdopodobieństwa. Mamy więc Einsteina który przeorał fizykę stanowiąc cezurę między XIX i XX wiekiem, zostawiając fizyków starej daty osłupiałych i nie mogących się pogodzić z nowym obrazem świata i Einsteina który w tej jednej dziedzinie stoi w ich roli kiedy obraz świata po raz wtóry zostaje obrócony na nice. Fascynujące.
Również trzydziestoletnia bez mała walka o jednolitą teorię pola - wyrosłą albo przynajmniej podsycana przez ową niezgodę - którą prowadził samotnie oddalając się od mainstreamu do samej śmierci. Wielkie i heroiczne - szczególnie w świetle tego co osiągnął wcześniej.

Ksiązka, jako się rzekło, jest bardzo trudna dla kogoś kto nie zna się na fizyce albo zna się tak powierzchownie jak ja. Nie wszystkie argumenty zrozumiałem, większości wyprowadzeń w ogóle albo bardzo prymitywnie, od strony formalnej jeno, nie łapiąc do końca treści fizycznej. W sumie nic dziwnego. To nie podręcznik przecież. Trud brnięcia przez tą treść bardzo się jednak opłaca, bo na kilka spraw oczy mi się otworzyły i jednak z tego mozołu może jakiś pożytek będzie. W każdym razie walczyłem twardo. Polska redakcja zawiera błędy we wzorach. Wyłapałem kilka - tam gdzie coś rozumiałem, albo gdzie bił po oczach.

Bezcenną rzeczą - że będę zmierzał do końca - jest podglądniecie tej wielkiej postaci przy pracy. Zobaczenie pewnych chwytów które stosuje, rozumowań. Dla mnie było to szczególnie ciekawe, bo nigdy nie miałem jakoś szczególnie rozwiniętej intuicji fizycznej a mogłem zobaczyć ją w działaniu. Np. piękne fragmenty dotyczące pierwszych przyczynków do ogólnej teorii względności, małe modele myślowe które buduje a w które nie są jeszcze tak nieprawdziwe by odbiegały znacząco od rzeczywistości opisywanej znaną już teorią a w których mogłyby się już ujawnić nowe szukane jej aspekty. Zresztą wiele innych temu podobnych miejsc.

Jeszcze jedno - czuję trochę niedosyt jeśli chodzi o omówienie patentów i technicznych innowacji uzyskanych przez Einsteina i współpracowników. Jest trochę, ale chciałoby się o niektórych tych zabawkach wiedzieć więcej.

Słowem: z czystym sumieniem polecam książkę. Ale niekoniecznie na wakacjach...

P.S. Parę lat temu w jakimś supermarkecie widziałem egzemplarz tej książki za jedną dziesiątą ceny jaką zapłaciła moja żona. Był to chyba jedyny raz kiedy książka w której pojawiają się równania Einsteina pojawiła się w takim miejscu...

2010-05-14

Grzebiąc na półce

Od jakichś trzech lat stałem się fanem Nabokova - nie jakimś nadzwyczaj gorliwym, ale dwie, trzy powieści rocznie czytuję. W serii którą kupuję, po każdej powieści są posłowia autorstwa Leszka Engelkinga. Zawsze mnie zawstydzają, bo uświadamiają o ile więcej można zobaczyć niż to co mnie się udało: chodzi i o interpretację i o konstrukcję fabuły, o wątki, motywy, detale. No, ale pozycja jest trochę nierówna - w posłowiach tych zsyntetyzowany jest zbiorowy wysiłek pokoleń "nabokologów".
Co mnie nieodmiennie zachwyca to pierwsze zdania w powieściach Nabokova. Jest prawie niemożliwym, żeby przestać czytać kiedy po otwarciu książki natknie się na:

"Zgodnie z prawem wyrok śmierci obwieszczono Cyncynatowi C. szeptem."

albo:

"Ogromna czarna wskazówka zegara jest jeszcze nieruchoma, zastygła przed czynionym co minutę gestem; jej sprężyste drgnienie wprawi w ruch cały świat."

2010-03-14

Zagadnienie literackie

Ktoś czytał "Rękopis znaleziony w Saragossie" Potockiego? Zakładam, że film Hassa na motywach tejże powieści oglądał każdy (jest ponoć kultowy również poza Polską, pieniądze na restaurację i koloryzację filmu wyłożył M. Scorsese). OK, to nie odpytywanie z lektury, chodzi mi tylko o to by przypomnieć specyficzną konstrukcję owej powieści, (widzowie filmu mieli okazję poczuć jak to jest zrobione, ale w stopniu komplikacji film nie zbliża się nawet do książkowego oryginału). Jest owa konstrukcja mianowicie taka - pomysł zbieżny z wschodnimi "Baśniami tysiąca i jednej nocy" - mamy opowieść główną i głównego narratora, który przeżywając swoje przygody napotyka inne postaci, które opowiadają mu własne przygody (co narrator przytacza dosłownie więc narracja zawsze pozostaje narracją w pierwszej osobie), w tych opowieściach rekurencyjnie zaczynają się i kończą inne opowieści i tak dalej, przy czym "głębokość stosu" o ile mnie pamięć nie zawodzi sięga w najgłębszym miejscu czterech. To nie koniec, zdarza się, że poszczególne opowieści odwołują się do tych samych postaci i wydarzeń, mają wspólnych bohaterów i/lub są dobrze zlokalizowane w czasie względem wydarzeń historycznych.
Nie sporządziłem czytając, choć kusiło mnie niezmiernie i może kiedyś to zrobię, diagramu wszystkich tych opowieści. Gdyby miał powstać należałoby zrobić coś takiego:

-Wypisać wszystkie wydarzenia (zakładając upraszczająco ich punktowość w czasie) jakie miały miejsce do których odwołują się poszczególne opowieści.

-Wprowadzić relację późniejsze/wcześniejsze pomiędzy wydarzeniami w oparciu o:
a) następstwo chronologiczne wydarzeń wewnątrz opowieści.
b) fakt, że opowiadane są wydarzenia przeszłe w więc miały miejsce przed zdarzeniem polegającym na rozpoczęciu opowiadania
c) następstwo czasu względem wydarzeń historycznych wspomnianych w opowieściach
d) informacje o wieku bohaterów w opowieści w poszczególnych opowieściach
e) inne, które nie przyszły mi teraz do głowy

Teraz załóżmy że zaznaczymy sobie zdarzenia kropkami a fakt następowania zdarzeń po sobie oznaczymy strzałką skierowaną od zdarzenia wcześniejszego do późniejszego.
To co powinniśmy dostać - o ile Potocki sprytnie nie oszukał nas gdzieś (chcący), bądź nie popełnił złośliwego i niezauważanego przez jego samego i czytelników błędu (niechcący w tym wypadku) - to tzw. DAG (czyli Directed Acyclic Graph - skierowany graf bez cykli).
Właściwie, wysycając do końca informacje z punków a-e, powinniśmy uzyskać coś więcej, mianowicie graf reprezentujący silny porządek częściowy. To wysycenie sprowadza się do prostej uwagi, że następstwo w czasie jest relacją przechodnią (bardziej uczenie i z obca: tranzytywną), czyli jeżeli zdarzenie B następuje po zdarzeniu A a zdarzenie C po zdarzeniu B to zdarzenie C następuje po zdarzeniu A.
Sekunda na definicje:

DAG jest to para składająca się ze zbioru wierzchołków V i relacji R ⊆ VxV t.że dla każdego a1...an t. że (ai,ai+1) R dla i = 1,...,n mamy a1 ≠ an

Porządek częściowy w zbiorze A jest to relacja R ⊆ AxA, która jest

1. zwrotna tzn. a (a,a) R
2. antysymetryczna tzn. (a,b) R i (b,a) R ⇒ a = b
3. przechodnia tzn. a b c (a,b) R i (b, c) R ⇒ (a,c) R

Nasz porządek wydarzeń w "Rękopisie" nazwałem "silnym porządkiem częściowym" co sprowadza się do tego, że modyfikujemy powyższą definicję i punkty 1 i 2 zastępujemy punktem:
1' antysymetryczna tzn a (a,a) ∉ R'

Mimo, że żaden porządek częściowy nie śmie być silnym porządkiem częściowym i vice versa (co przy okazji ilustruje nieco paradoksalne zjawisko semantyczne, że znaczenie rzeczownika z przymiotnikiem może nie mieścić się w zakresie znaczenia samego rzeczownika), to chwila zastanowienia pozwala stwierdzić, że są te relacje dobrymi krewnymi. Mianowicie (proste ćwiczenie) uzupełniając silny porządek R' o relację identyczności I = {(a,a), a \in A} dostajemy porządek częściowy, tzn R = R' ∪ I jest porządkiem częściowym. Podobnież, odejmując I od porządku R dostaniemy silny porządek częściowy (R'=R\I jest silnym porządkiem częściowym).

Dla pełnej konsystencji, wysycenie o którym wspomniałem w języku porządków sprowadza się do, nazwijmy to szumnie, twierdzenia:
Niech dany będzie DAG (A,R). Zdefiniujmy R'' = R ∪ RR ∪ RRR ∪ ... gdzie napisanie relacji jedna po drugiej oznacza operację ich złożenia. Wówczas (A, R'') jest silnym porządkiem częściowym. W fachowej nomenklaturze R'' nazywa się domknięciem tranzytywnym R. Częściej niż ja to zrobiłem tutaj, i dając lepsze konotacje nazwie "domknięcie tranzytywne" definiuje się ją tak: {S | s relacja tranzytywna na A} a potem dowodzi, że R'' jest postaci takiej jaką podałem za definicję. Ale operować w myślach, dla zbiorów skończonych przynajmniej, łatwiej znacznie konstruktywnym opisem.


Wracając do naszego modelu. Dla ułatwienia, ponieważ porządki częściowe to to z czym w matematyce pracujemy częściej, w dalszym ciągu wywodu nasz silny porządek częściowy, opisanym wyżej sposobem, zmienimy na porządek częściowy. W naszym kontekście literackim oznacza to, że przyjmujemy założenie z którym łatwo się pogodzić, że każde zdarzenie jest jednoczesne z samym sobą.

OK, zadajmy więc arcyliterackie Pytanie: ile maksymalnie zdarzeń opisanych w powieści mogło rozgrywać się jednocześnie ?
I natychmiast strawestujmy je w języku relacji porządkujących w następujący sposób: mając porządek częściowy w zbiorze skończonym, znaleźć maksymalną możliwą liczbę elementów wśród których żadne dwa nie będą porównywalne. Nazwiemy to szerokością zbioru uporządkowanego.

Można zrobić to na wiele sposobów, z których najprostszy i najbardziej pracochłonny to dla każdego podzbioru zbioru A sprawdzić czy jego elementy są parami nieporównywalne, jeżeli tak zapisać liczność tego zbioru i z zapisanych liczb po przejrzeniu całości wybrać liczbę największą.

Proponuję sposób następujący. Najpierw znowu pooznaczam:

A - zbiór skończony, R - relacja częściowego porządku w A, dla a A R+(a) = {x| aRx} \ {a} , R-(a) = {x | xRa}\{a}

Zdefiniuję teraz:
łańcuchem w (A,R) nazywamy podzbiór A który jest liniowo uporządkowany względem relacji R zawężonej do niego

antyłańcuchem w (A,R) nazywamy podzbiór w A w którym żadne dwa różne lementy nie są porównywalne. Szerokość zbioru oznaczę przez SZ.

Twierdzę teraz, że:

a SZ(A) = max(SZ(A \ (R+(a) ∪ {a})), SZ(A \ (R+(a) ∪ {a})), 1+SZ(A\(R+(a) ∪ R-(a) ∪ {a})))

Jest tak gdyż:
Dla dowolnego elementu a, jeżeli
Przypadek 1) a należy do pewnego antyłańcucha o maksymalnej liczności. Wtedy antyłańcuch ten zawiera się w A\(R+(a) ∪ R-(a)) - bo ma a jako swój element i nie zawiera żadnego elementu porównywalnego z a. Wystarczy więc znaleźć jakiś antyłańcuch maksymalnej liczności w A\(R+(a) ∪ R-(a) ∪ {a}) i dołączyć do niego a (bo do każdego "dobrego" podzbioru elementów tego zbioru możemy dołączyć a dostajac ciągle dobry zbiór). Jego moc wynosi więc 1+SZ(A\(R+(a) ∪ R-(a) ∪ {a})).
Jeżeli zaś
Przypadek 2) a nie należy do antyłańcucha o maksymalnej liczności. Wtedy to pewien taki antyłańcuch zawiera się w A \ (R+(a) ∪ {a}) lub A \ (R-(a) ∪ {a}) (bo nie zawiera a, i nie może jednocześnie zawierać elementu z R+(a) i R-(a))
Ostatecznie szukając maksymalnej liczności antyłańcucha można sprowadzić do poszukiwania w podzbiorach jak w tezie (+1 dla wyniku w zbiorze A\(R+(a) ∪ R-(a) ∪ {a})) ) i wyboru maksymalnej z tych liczb.

Twierdzenie to sprowadza nam poszukiwanie SZ(A) do wyboru dowolnego elementu a i powtórzenia procedury dla trzech istotnie mniejszych zbiorów a następnie scalenia wyników przy pomocy prostej arytmetyki sprowadzającej się do inkrementacji jednego z wyników i funkcji maximum. To gotowy algorytm rekurencyjny.
Arbitralność wyboru elementu a otwiera pewne perspektywy w ew. optymalizacji algorytmu, ale mniejsza o to.

Ćwiczone na zajęciach z algorytmiki, wykładach z matematyki dyskretnej lub kombinatoryki, względnie ogólnie zainteresowane oko zauważy pokrewieństwo serwowanego problemu z twierdzeniem znanym pod nazwą twierdzenie Dilwortha. Mówi ono mianowicie, że w zbiorze częściowo uporządkowanym liczność maksymalnego (w sensie inkluzji) antyłańcucha w jest równa minimalnej ilości rozłącznych łańcuchów, których suma daje cały zbiór. To jednak jak to mówią, zupełnie inna historia.

Ciekawe, czy na zajęciach dajmy na to z teorii literatury na polonistyce nietaktem byłoby zadać nasze Pytanie ?

Przy okazji, do rozważań nad owym problemem i algorytmem sprowokowało mnie nie literatura wcale, ale pewne zagadnienie dotyczące alokacji zasobów w sieci telekomunikacyjnej. Ale to naprawdę inna historia.

2009-02-18

Eklektyczno - chaotycznie: lektury późnozimowe

Coś nieskładnie mi idzie ostatnio pisanie. Dużo się dzieje - dla normalnego blogera byłaby to właśnie okazja do pisania, a mnie natłok wydarzeń jakoś zniechęca. A kto wie czy nie zaczyna nudzić.
Zamiast przejmować się więc rosnącym z dnia na dzień kredytem we frankach, teutońskim butem na zadku Jana Marii i podniecać czy lis (wiadomo jaki) nie jest przypadkiem farbowany (choć farbowano go na oczach wszystkich), przemyśliwuję jak ma się grzecznie zamknąć i pozwalniać zasoby program który właśnie piszę w pracy, czytam kolejny tom Jasienicy, "Podróż na Beagle" Darwina i nabytki z Amazona (z nieodległych ale już starych dobrych czasów, gdy ceny w dolarach nie odstraszały).

Czytam Jasienicę i tak sobie myślę: Czemu nikt w Polsce nie weźmie się za zrobienie filmu historycznego o dymitriadach ? Rosjanie zrobili "1612" (którego jeszcze nie ma w wypożyczalni z której korzystam, obiecują na koniec lutego), ale znacznie ciekawsza jest historia trochę wcześniejsza, której rok 1612 jest finałem. Osadzenie fałszywego cara, druga próba dokazania tej sztuczki i niesamowita historia Heleny Mniszchówny, uczestniczki tego dramatu, z rożnych powodów, jak sądzę głównie politycznych, nie trafiły do literatury popularnej (a może tylko popularyzowanej). A temat i historie lepsze niż u Sienkiewicza - choć niewątpliwie jego pióro najlepiej by się do tego nadało. Nie widzę powodu, dlaczego teraz nie zrobić na ten temat porządnego filmu historycznego w starym dobrym stylu dla w miarę dorosłego widza. I bankierzy, zamiast zajmować się kombinacjami na poziomie cinkciarza żeby wyłudzić ciężko zarobione pieniądze od ludzi, zrobiliby coś do czego zdaje się są powołani - zainwestowaliby w jakieś uczciwe przedsięwzięcie które przyniosłoby i pożytek i pieniądze, które sam ochoczo zaniósłbym do kina.

Z zupełnie innej beczki. Mignęła mi rocznica urodzin Darwina. Rozmaite blogi się rozpisały, google zamieścił baner. A ja - daję słowo, zupełnie przypadkowo - kupiłem jakoś w grudniu "Podróż na okręcie Beagle" i jakoś tak w styczniu powolutku zacząłem się wieczorową porą przegryzać. Bardzo ciekawa i sympatyczna lektura. Nie przygodowa może, ale par excellance podróżnicza w starym dobrym XIX wiecznym stylu (co ja dziś z tym "starym dobrym" ?). U nas - era Paskiewicza, ciężki but przycisnął kraj po świeżym jeszcze w pamięci Powstaniu Listopadowym, a z Anglii młodziutki 21-letni Karol Darwin świeżo upieczony absolwent Cambridge po wydębieniu zgody rodziny skorzystal z niezwykłej propozycji która zmieniła jego życie. Na okręcie Beagle dowodzonym orzez niewiele starszego od niego, 26-letniego kapitana FitzRoya, dzierżąc stanowisko stanowisko przyrodnika wyprawy, wyruszył z Devenport tuż po Bożym Narodzeniu roku 1831. Wyruszył w czteroletnią podróż dookoła świata (ze szczególnym uwzględnieniem Ameryki Południowej). Gdy wrócił z niej po wielu latach, nigdy już więcej nie poważył się na ułamek nawet podobnej przygody, jeżeli przygodę wiązać z fizycznym niebezpieczeństwem i wielką ilością wydarzeń, resztę życia, gnębiony prawdziwymi i urojonymni chorobami, pędząc spokojnie na angielskiej prowincji. Jeżeli jednak przygodę pojąć szerzej, to ta prawdziwa i naprawdę wielka, zgłębienie sposobu w jaki zmienia się świat przyrody, w jaki powstają i giną gatunki, dopiero tu przed nim. Na razie widzę więc tylko młodego Karola, jak galopuje przez pampasy, wspina się na skały, pokonuje rwące rzeki, nocuje na południowoamerykańskich pustkowiach w towarzystwie gauchów, zbiera pieczołowicie okazy przyrodnicze, obserwuje i zastanawia się nad obyczajami i rozmieszczeniem zwierząt, nad geologią i geografią stron które odwiedza. Wielkie pytania na które zainicjuje wielkie odpowiedzi gdzieś tu się już błąkają - prowokują do nich kości kopalnych zwierząt, rożnorodność odmian wśród takich samych gatunków, identyczność cech u niespokrewnionych, zaduma nad eonami czasu w jakich dokonywała się- już chciałoby się użyć słowa "ewolucja" - zmiana a których spetryfikowane przekroje obnażają przed nim strome brzegi rzek czy terasy równin Patagoni. Warto zwrócić uwagę na pewną rzecz, o którym kiedyś na tym blogu wspominałem, a która zdumiewa i Darwina. Otóż niewyobrażalna dla naszego ludzkiego doświadczenia jest ilość czasu, w którym widzialne skutki kumulują się z bardzo małych przyczyn i wolnych procesów. Mam wrażenie, że w istocie ta obca naszemu doświadczeniu skala czasowa jest w sensie psychologicznym podobną barierą do przeskoczenia dla zdroworozsądkowego podejścia jak te dziwne rzeczy z czasem i przestrzenią które opisuje teoria względności i paradoksalne zjawiska opisywane przez mechanikę kwantową. W "Podróży" zdaje mi się dostrzegam jak Darwin mierzy się z tą myślą. Dzisiejsi ideologiczni wrogowie teorii ewolucji wysuwający przeciw niej sofistyczne argumenty odwołujące się do zdrowego rozsądku - ani się na taką rzecz nie zdobędą ani chcieć będą próbować.
Słowem: "Podróż na okręcie Beagle" to dobra i nic się nie starzejąca lektura. Dobra sama dla siebie a jeszcze lepsza czytana z perspektywy historycznej.

Skoro już się rozpisałem o tym com ostatnio czytał bądź przeczytał, wspomnę jeszcze o małej ale uroczej książeczce Ernesta Nagela i Jamesa R. Newmana "Gödel's proof". To popularyzatorskie dziełko, choć dość stare (jakiś początek lat 50-tych) trzyma się dzielnie i jest jedną z najprzyjemniejszych znanych mi wprowadzeń do twierdzenia Gödla. Mam wrażenie, że ogólna wiedza jednak na temat tego twierdzenia i jego implikacji, że ta wielka droga jaką odbyto do źródeł prawdy i pewności przekonań pozostała dla szerszej publiczności zapoznana, mimo, że w literaturze filozoficznej wiele powiedziano o jego znaczeniu, o niemal wstrząsie jaki spowodowało w rozumieniu podstaw matematyki, a własciwie ogólnie: w epistemologii.
Stanowczo za mało było takich prac jak ta Nagela i Newmana, a w naszej literaturze to już w ogóle mizeria. W szczególności ominęła nas przyjemność czytania w języku polskim książki Douglasa Hofstedtera (który jest autorem porzedmowy i redaktorem mojego wydania "Gödel's proof") "Gödel, Escher, Bach: An eternal golden braid", beststelera na zachodzie w latach 80-tych. Nb. egzemplarz tej ostatniej, zakupiony w jakimś antykwariacie przywiozłem sobie z mojej pierwszej wizyty w USA i niestety zaginął mi na amen. Wydaje mi się, choć nie napiszę dlaczego, że w naszym akurat kraju poprawa rozumienia tej i pokrewnej tematyki na poziomie nawet popularnym byłaby ze wszech miar pożadana. Słowa takie jak "Prawda" (zawsze z dużej litery) są jednym z najczęstszych fetyszów politycznych na Wisłą, że nie wspomnę o ich znaczeniu w słowniku i retoryce religijnej. Warto byłoby się coś więc o jej istocie dowiedzieć - nie żebym mieszał potoczne rozumienie ze ściśle specjalistycznym, ale dla mnie przynajmniej jakoś się to przenika i medytacje nad "technicznym" pojęciem prawdy są przyczynkiem do refleksji ogólniejszej natury. Przy okazji, interesujące rozważania - choć kusi mnie by trochę sprostować/podyskutować jak znajde więcej czasu - na pokrewne tematy pojawiły się na rekomendowanym na prawym marginesie blogu Fiksacje .

Kończę ten wyjątkowo eklektyczny, choć spięty przecież klamrą jedności miejsca i czasu - jak w starej dobrej (znów !!!) tragedii greckiej - lektur ktore go zainspirowały, post.

2009-01-07

Filozof na czas zamętu

Kryzys finansowy szaleje. Dziś okazało się, że niemal 700 000 ludzi straciło w grudniu w Stanach pracę. Na Bliskim Wschodzie, jak co chwilę, wojna. Po miesiącach skubania Hamas jest pacyfikowany wraz z cynicznie wykorzystywanymi w charakterze żywych tarcz cywilami, przez wojsko izraelskie (które do szczególnie delikatnych w tych sprawach nie należy). Skoro zima się sroży mamy też doroczny taniec z gazem. Straszą katastrofą energetyczną. Tragicznym zrządzeniem losu strategiczne dla Europy zasoby tego surowca są akurat we władaniu Rosji, zdemoralizowanego nieodpowiedzialnego kraju, który wszystkiego - czegóż by więc nie i gazu - używa jako broni politycznej śniąc niekończący się sen o potędze i władzy. Słowem przyszłość maluje się niepewnie i ciężko zdobyć się na optymizm.
W taki czas, jakby szczęśliwym przypadkiem, podczytuję sobie w autobusach (taki mam zwyczaj, poza tym nie da się przez zmrożone szyby kontemplować widoku zmarzniętego miasta) "Rozmyślania" Marka Aureliusza.
Stary cesarz, wychowanek stoików, z wielkim i wiecznie szarpanym niepokojem na rubieżach i intrygą wewnątrz państwem na głowie, pisał sobie coś w rodzaju starożytnego bloga. Pisał dla siebie. Przepowiadał sobie sentencje, cytaty, napominał się, słowem rozmyślał co zawsze jest rozmową z samym sobą. O czym rozmyślał Marek Aureliusz ? Rozmyślał przede wszystkim o niepodległości człowieka, siebie samego. O sile wewnętrznej która jeśli doskonalona pozwala człowiekowi zachować równowagę i zgodę z sobą w największym zamęcie. Sile, która płynie nie tylko z natężenia woli ale bardziej z namysłu nad światem, z poszukiwania proporcji i właściwego znaczenia rzeczy. Rozmyślał o tym co słuszne, co ważne i co nieważne. Nie o obojętności czy nieczułości ale o zrozumieniu nietrwałości postaci świata, w tym również tego złego co nas spotyka.
Marek Aureliusz napomina się - niemal czuć w "Rozmyślaniach" owe wichry namiętności jakie bez woli człowieka targają nim: żądzy sławy bogactwa, zemsty, gniewu i zniecierpliwienia. To znane wszystkim uczucia i reakcje i cesarz pewnie też im ulegał. Ale prawda jest taka, że każdy z tych porywów czyni z człowieka trochę niewolnika, czyni w nim jakieś spustoszenie. Filozofia Marka Aureliusza i wtedy kiedy karci się i napomina i kiedy obserwuje czym jest i jak funkcjonuje to wszystko co nas otacza, mówi nam, że w istocie jesteśmy panami samego siebie. Że to czy ulegamy tym czy innym uczuciom zależy od nas. Drogą, która prowadzi do tego by ową niepodległość, zgodę z sobą uzyskać to zrozumienie tak mechanizmu działania świata (a jego zasadą jest zmiana) jak i doraźności naszych przygód w świecie. Pod spodem jest głęboka wiara - odżywająca u myślicieli religijnych i filozofów na przestrzeni dziejów - w głęboki sens i racjonalność rzeczywistości. W swoisty "najlepszy możliwy świat". Marek Aureliusz nie pozostaje jednak bezkrytycznym panglosistą (ten termin ukuje się nb. w 17 wieków później). Często formułuje swoje myśli w postaci alternatywy: albo świat jest racjonalny i w istocie wszystko, nawet to co dzieje się w nim źle dziać się tak musi i jest w istocie dobre z perspektywy całości, albo jest nieracjonalny, ale wtedy wszystko jest i tak bez sensu - tym mniejsze znaczenie tego co nas spotyka. W każdym jednak przypadku jesteśmy w stanie ocenić nasze własne postępowanie: czy możemy być z niego dumni, czy nie wstydzimy się go, jakie pobudki nami kierują, czy potrafimy przezwyciężyć płoche namiętności. Jeżeli na te pytania potrafimy odpowiedzieć tak - postępujemy zgodnie z sobą, w sposób godny człowieka. To nie przychodzi samo. Wymaga ćwiczeń - po to przecież między innymi te zapiski.
Smutno mi czytać, kiedy cesarz, z cichym chyba żalem przemyconym w lapidarnych zdaniach pisze, że nie jest bardzo bystry i że nie jest filozofem. Bo może i do końca nie jest -jest po prostu mądrym, stroskanym, starającym się trzymać swoich zasad, próbującym zrozumieć świat człowiekiem.
Marek Aureliusz często pisze, wspominając o przemijaniu o zapominaniu, że możni i wielcy swoich czasów nikną w pamięci nadchodzących kolejno pokoleń. Taki los i dobrych i złych, tak jak śmierć jest losem wszystkich ludzi. Jednak tak jego dzieło jak i jego imę przetrwało. Jakieś 300 lat później wielkie państwo którym rządził zniknie rozszarpane przez barbarzyńców, wyrosną nowe religie, pojawią się inne państwa. Ale niemal dwa tysiąclecia później, ktoś w autobusie 114 będzie czytał "Rozmyślania" i czerpał spokój z cesarskich wynurzeń.

2008-11-02

Projekt CFG-DA

Mam zamiar rozpocząć na osobnym blogu publikację w maleńkich porcjach polskiego tłumaczenia sławetnej książki "Disquisitiones Arithmeticae" Carla Friedricha Gaussa.
Po co? Z kilku powodów.
Po pierwsze, od dawna chodzi mi to po głowie, więc czas zacząć działać.
Po drugie, skandalem jest, że ta książka jak zresztą wiele innych fundamentalnych i historycznie ważnych nigdy na polski nie została przetłumaczona. Wstyd dla całego naszego środowiska naukowego i nie tylko.
Po trzecie i tak tą książkę czytam, więc tłumaczenie nie będzie jakimś wielkim problemem.
Po czwarte (tu rodzi się pytanie, po co tłumaczyć tak stare książki) DA jest w jakimś sensie wciąż żywa. Nie jest niezwykłe we współczesnych pracach z teorii liczb znaleźć odniesienia do poszczególnych artykułów z DA - to ziarno zaowocowało wspaniałym drzewem. Nawet, gdyby odniesienia były tylko natury czysto historycznej - nie najgorsze to zajęcie poznawanie myśli ludzkiej w różnych fazach jej rozwoju na spędzenie jakoś czasu zanim nadejdzie nasz kres. Ale mam wrażenie, że odniesienie do DA polegają współcześnie również na tym, że myśl Gaussa jest wciąż inspirująca. Że w tych dociekaniach młodego geniuszu, pisanych jak mi się wydaje tyleż dla innych co dla siebie samego, w tych wytrychach i fortelach jest nauka wciąż aktualna a patyny dwóch wieków (publikacja DA to 1801 rok) poza nieco archaicznym stylem (o czym za chwilę) praktycznie nie widać.
Po piąte mam wrażenie że DA posiada wielkie walory edukacyjne. Sądzę, że w młodości, w czasach kiedym chodził do liceum byłoby z wielkim pożytkiem dla mnie gdyby ktoś mi tą książkę pokazał.
Tyle o powodach. Mam kilka problemów, które muszę jakoś rozwiązać. Pierwszy natury technicznej. Najbardziej, ze względu na wygodę jest mi publikować w formie bloga. Ale książka jest w jakimś sensie odwrotnością bloga jeśli chodzi o układ typograficzny. Czytanie blogu zaczyna się "od góry", od najświeższego wpisu, w książce zaś "na górze" są jej wcześniejsze części. Pozornie niewielka zmiana wprowadza trochę zamieszania. Zwroty typu "poniżej" odnoszące się w książce do do tekstu późniejszego jeśli wychodzą poza zakres jednego wpisu na blogu tracą trochę sens. Tym niemniej, żeby uniknąć niepotrzebnych komplikacji będę się posługiwał "porządkiem książkowym" licząc, że jeśli ktoś zrozumie rozważania Gaussa z łatwością uwzględni w czytaniu ową drobną formalną niekonsekwencję.
Drugi problem jest o wiele poważniejszy. Gauss napisał DA po łacinie - w języku, którego nie znam. Tłumaczył więc będę z angielskiego tłumaczenia Arthur'a A.Clarke. To rodzi serię "subproblemów". Po pierwsze ufam temu, że pan Clark (w zasadzie powinienem powiedzieć ojciec Clark, bo to jezuita) zachował styl oryginału i tegoż będę się trzymał. Po drugie i co ważniejsze, nie jest dla mnie jasny status praw autorskich w takiej sytuacji. Nie chcąc być piratem i narażać się na posądzenie przez właściciela praw autorskich do tłumaczenia angielskiego o zabieranie mu potencjalnych zysków z publikacji polskiej, póki co uczynię bloga dostępnym imiennie tylko na wyraźne żądanie PT czytelników. Kiedy wyjaśnię kwestię prawną, jeśli będzie to możliwe upublicznię bloga. Póki co nazwijmy to "głośnym czytaniem" DA.
Zatem, aby zapisać się jako czytelnik "CFG DA" należy zgłosić taką chęć w komentarzu do niniejszego posta podając swój adres pocztowy względnie wysłać prośbę na adres poplawski.artur@gmail.com. Za niedogodność przepraszam, mam nadzieję, że to co napisałem stanowi dobre usprawiedliwienie.
Wielką zaletą DA jest jej podział na 365 artykułów (sądzę, że zbieżność tej liczby z ilością dni w roku nie jest przypadkowa). To daje naturalny podział na kwanty w jakich postaram się publikować tłumaczenie. Wadą na początku będzie zapewne to, że przez pierwszych kilka artykułów niewiele będzie się działo, natomiast później porcja wydaje się dobrze dostosowana do rozważenia w ciągu jednego dnia. Mnie natomiast ułatwi to znakomicie dostosowanie tempa publikacji do różnych wahań w zasobach wolnego czasu na pisanie.
Początek publikacji z pewnych względów planuję na poniedziałek 3-go listopada. Zapraszam do wspólnego czytania, wspólnej nauki i świetnej zabawy umysłowej. Mam nadzieję, że wspólnie wytrwamy.

2008-10-20

Książka, którą (chyba) przeczytałem

Nie wiem czy też to macie, ale są książki, które są w biblioteczce od zawsze, przemieszczają się wraz ze zmianą mieszkania itd. a których nigdy tak naprawdę nie przeczytaliście a jednak (chyba) przeczytaliście. Przez "tak naprawdę" rozumiem to, że nie siedliście nigdy i nie przeczytaliście ich od deski do deski. Przez "(chyba) przeczytaliście" rozumiem to, że tyle razy zaglądaliście do nich w różnych miejscach, że per capita wychodzi na to, że jednak je przeczytaliście.
Wśród takich książek poczesne miejsce zajmuje u mnie książka Edwarda M. Reingold'a, Jurg'a Nievergold'a i Narshing'a Deo "Algorytmy kombinatoryczne".
Wiele się z tej książki nauczyłem, wiele tematów które frapują mnie przez niemal całe życie jakie pamiętam w tej książce ma swoje korzenie. Ciekawa jest historia.
W połowie lat osiemdziesiątych wartościowe książki były trudne do dostania. Kiedyś w jakimś czasopiśmie jakie kupił mój ojciec był kupon na zamówienie książek, zdaje się pocztą. Wśród nich (a były to głównie książki popularne, nie naukowe) była i rzeczona. Wtedy już jako uczeń najstarszej klasy szkoły podstawowej interesowałem się matematyką i programowaniem i w spisie dostrzegłem tę właśnie pozycję. Mój ojciec, za co (i za wiele innych rzeczy) mu wielka chwała nie bardzo pewnie rozumiejąc o co w tej książce chodzi (ja też nie rozumiałem, ale to była książka o czymś co mnie interesowało i skoro tak mało było książek o tym bardzo chciałem ją mieć) uległ prośbom napalonego nastolatka i zamówił ją również. Przyszła i była piękna - dziś jeszcze jak patrzę na jej okładkę to czuję trochę wzruszenie. Wertowałem ją i wydawała mi się bardzo trudna. Dziś ciągle uważam, że nie jest łatwa. Ale w takich książkach, nawet jeśli jesteś nastolatkiem na głębokiej prowincji i ich nie rozumiesz jest coś: marzenie, wyzwanie, inspiracja, przeczucie drogi jaka cię czeka i celu jaki chcesz osiągnąć - zrozumieć te wszystkie trudne rzeczy.
Po raz pierwszy skorzystałem z tej książki kiedy w liceum startowałem w olimpiadzie matematycznej. Nie do końca pamiętam po co. Potem już była ze mną i często ją wertowałem, podczytywałem (czasem rozdział jakiś, czasem jego fragment). Ostatnio zajrzałem do niej kilka dni temu, żeby odświeżyć sobie kwestie związane z problemami NP-zupełnymi itp. Chyba przeczytałem ją całą - może nie? Ale to wierny towarzysz. I wiele wspomnień i uczuć się w niej miesza -lata 80-te, moi rodzice którzy wysupłali grosz na fanaberię syna, mój nieżyjący już nauczyciel Kazimierz Serbin, moje starty w OM, moje studia, moja praca w kolejnych firmach, moje pasje, udane i nieudane projekty, zrealizowane i porzucone pomysły.
To jedna z wielu książek, które są mi bliskie, ale dziś jakoś popatrzyłem na nią z większą czułością. Rozklejam się.

2008-09-17

Pourlopowo: dogrywka

Łagodnie, wypoczęty choć niestety trochę przeziębiony, dałem się wprzęgnąć w kieracik codzienności. Ważne, żeby nie wystartować za szybko. Trochę wspominając wciąż wakacje, chcę krótko napisać o lekturach summer'2008.

Jest teoria, która zaleca taktykę zabierania na urlop jakiegoś wielkiego objętościowo dzieła literatury światowej. W zasadzie po opuszczeniu szkoły a przed emeryturą nie ma szans na zmierzenie się z takim potworem jak równy z równym poza okresem urlopowym. Aby więc nadrobić braki w oczytaniu okazja to znakomita. W tym roku padło u mnie na "Nędzników" Wiktora Hugo. I muszę powiedzieć, że jestem ukontentowany. Tak się dzisiaj już nie pisze, ba pomału zdaje się przestawano tak pisać w czasach kiedy książka powstawała. Ale wciąż tak jak i dawniej, tak się czyta, bo pewne narracje wciągają, bo pewne wizje zapierają dech w piersiach, bo są słowa które poruszają.
Z punktu widzenia czysto fabularnego, historię opowiedzianą w "Nędznikach" możnaby zamknąć w jednej trzeciej objętości. Z punktu widzenia dzisiejszych standardów literackich fabuła ociera się nieco o kicz (albo o za przeproszeniem o telenowelę) w nagromadzeniu mniejszych i większych nieprawdopodobieństw i zbiegów okoliczności. Ale w takim wydaniu, ja przynajmniej, kupuję to na pniu. Zresztą fabuła jest tu, co jest dystynktywną cechą książek wielkich, jedynie nośnikiem głębszych myśli. Czym jest bowiem owa historia, której początek sięga (oczywiście to interpretacja) rewolucji francuskiej kiedy to promień światła i dobra wdziera się w Historię, przemieniając najpierw biskupa Digne a za jego sprawą Jeana Valjean i omiata innych tak złych jak i dobrych bohaterów? To historiozoficzna (a może teozoficzna) wizja stawania się dziejów wedle woli Boga, dla której ludzkie postacie i są tylko nośnikiem i tworzywem. To opowieść o dobrze i złu, o nihiliźmie i wierze w ideały, o winie i i braku jej poczucia, o duchowej nędzy i bogactwie, upadku i powstawaniu. Porusza się w świecie wruszeń i uczuć prostych i czytelnych. I nawet nie podzielając wielu zapatrywań autora, robi wrażenie jego karmiona doświadczeniem wiara, że w tym co złe i co dobre realizuje się jakiś wielki plan. Wiara, która pozwala bez zacietrzewienia z łagodnością patrzeć na wielkie widowisko historii.
Poza wątkiem fabularnym książka jest gęsto przetykana samodzielnymi esejami, gdzie poglądy wyłożone są już wprost wspaniałym językiem. Kolejne genialne fragmenty to obrazki obyczajowe, charakterystyki postaci typowych dla epoki, topograficznie dokładne opisy starego Paryża. Wielki, zapewne stylizowany, zbiorowy portret narodu i kraju w który zamieszkuje. I w końcu doskonałe fragmenty erudycyjne, jak ten o kanałach paryskich, czy o bitwie pod Waterloo.
Stanowczo, choć powieść to niedziesiejsza i choć wymaga zawieszenia na moment zwykłego naszym czasom cynizmu i sarkazmu, polecam gorąco.

Jest też teoria, która mówi, że aby dać wytchnąć nie tylko ciału (które za biurkiem ma raczej szansę zesztywnieć i obrosnąć tluszczem niż porządnie się zmęczyć), ale przede wszystkim głowie, należy przed urlopem udać się do EMPIK-u na półkę z sensacją, znaleźć jakąś książkę w cenie ok. 29.90 PLN, wykazać sporo naiwności i dać się przekonać napisowi z tylnej okładki, zapakować a następnie w miejscu X które wybraliśmy na wypoczynek oddawać się odprężającej lekturze. Jest to teoria tyleż błędna co szkodliwa. 29.90 PLN nie jest może sumą zawrotną, ale jest sumą, której nie warto dawać za pewne substancje kojarzone na ogół z wydalaniem, a niezależnie od zapewnień wydawcy i cytatów z zagranicznych recenzji, istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że postępując zgodnie z opisaną procedurą na literacką formę istnienia owej substancji natrafimy. Niżej podpisany, mimo wiedzy w tym zakresie, po raz kolejny wypróbował to na sobie i zmęczył z wielkim bólem książkę "Ostatni papież" niejakiego Luisa Miguela Rocha - Portugalczyka jak się okazuje. Inteligencja niżej podpisanego, choć może nie tak znowu wielka, została wielokrotnie znieważona przez Portugalczyka Rocha przy pomocy nagłych, nieprawdopodobnych, nielogicznych i głupich zwrotów akcji, debilnego sztafarzu i tandetnych rekwizytów. 29.90 PLN znalazłoby lepsze zastosowanie zamienione na słowackie korony i wydane na kilka kufli jednego z tamtejszych pysznych piw. Tfu, precz, apages...

W końcu, istnieje teoria trzecia, że wakacje to dobry czas by zmierzyć się z jakąś lekturą bardziej naukową. Ja w tym roku, wypróbowałem z niejakim powodzeniem również ową trzecią taktyke, zabierając napoczętą już wcześniej, ale jakoś niemrawo mi idącą książeczkę "The Haskell Road to Logic, Math and Programming". To połączenie niezłego wstępu do matematyki na poziomie bliskim uniwersyteckiemu wykładowi przedmiotu na studiach niematematycznych z wprowadzeniem do programowania w języku Haskell. Trkatowana z osobna, każda z funkcji tej książki wypadłaby znacznie gorzej niż ich połączenie. Książka omawia następujące tematy matematyczne: podstawy logiki tj. rachunek zdań i teorię kwantyfikatorów wraz z łopatologicznym wręcz przedstawieniem metod dowodzenia, podstawy teorii zbiorów wraz z teorią relacji i funkcji ujętych oczywiście tak jak się to robić powinno, tj. jako podzbiory iloczynu kartezjańskiego, arytmetykę Peano, zagadnienia rekursji i w jej ramach teorią relacji ufundowanych, konstrukcję liczb całkowitych, wymiernych, teorię wielomianów, szeregow formalnych i funckji tworzących z zastosowaniem w kombinatoryce, zagadnienia korekursji i rachunku strumieni, wstęp do teorii mocy zbiorów. Wszystko to ilustrowane świetnie dobranymi i napisanymi konstrukcjami w języku Haskell, które umożliwiają szybkie przejście od abstrakcyjnego materiału do konkretu. Dla osób potrzebujących pomocy w walce z matematyczną abstrakcją podstaw - świetna lektura. Dla zainteresowanych programowaniem, omówione są podstawowe pojęcia i konstrukcje Haskella: typy, "pattern matching", wywołania rekurencyjne, funkcje wyższego rzedu w rodzaju "fold", podstawowe klasy jak Num, Ord etc., "lazy evaluation" i typy danych o nieskończonym rozmiarze. Sporo elegancko rozpracowanych algorytmów, spora dawka ćwiczeń. Nie jest to jednak podręcznik języka - za to daje pojęcie o nietrywialnym sposobie użycia owego języka i jego bliskim pokrewieństwie z notacją i pojęciowym światem matematyki. Brakuje mi tam nieco odwołania do trochę bardziej ezoterycznych konstruktów Haskell'a ze szczególnym uwzględnieniem monad. Ale to co jest wystarczy, żeby zrobić świetne wrażenie. Idealna lektura uzupełniająca do przedmiotu "Wstęp do matematyki" na kierunku informatycznym na przykład. Przeczytałem z wielką przyjemnością.

2008-03-10

Okrakiem na chaosie

O teorii chaosu dowiedziałem się w latach osiemdziesiątych i to zdaje się w pierwszej ich połowie. Pamiętam (ale nie należy zbytnio wierzyć temu wspomnieniu, bo czasem pamięć płata mi figle i zdarza jej się dorobić otoczkę, którą następnie kwestionują współuczestnicy wydarzeń o bardziej protokolarnej pamięci), że byłem z rodzicami na wczasach w Muszynie i czytałem jakieś czasopisma poświęcone technice, bodajże "Przegląd Techniczny" względnie "Horyzonty techniki" (były w dawnych czasach takie czasopisma) i był tam felieton o "efekcie motyla", chaosie, równaniach Lorenza itd. Strasznie te kilka słów rozpaliło moją wyobraźnię. Potem, kiedy zaczytywałem się w SF podobała mi się - ciągle jeszcze wspominana przez fanów gatunku jak widze po szybkim googlowaniu - drukowana w "Fantastyce" powieść Colina Kappa "Formy chaosu" i jej druga część "Bronie chaosu". Nie jest to wielka literatura ale na kilkunastoletniego chłopca wystarczy ;) Nie pamiętam dokładnie akcji, ale generalnie główny bohater był czymś w rodzaju języczka u wagi, kimś kto katalizował zmiany w rzeczywistości - generatorem niewielkich zaburzeń które miały doprowadzić do wielkich efektów. Fenomenalnie przewidująca przyszłość cywilizacja (musiała mieć jakiegoś swojego Laplace'a któremu spełniła się zachcianka wyrażona w słynnym wyznaniu wiary deterministy) miliony lat przed pojawieniem się owego człowieka postanowiła go zniszczyć precyzyjnie kierując wobec niego broń. OK. Moze coś pokręciłem...

Te moje podbijane co jakiś czas różnymi, coraz gęściej, im temat stawał sie modniejszy w naszym kraju, pojawiającymi się publikacjami (tak poularnonaukowymi jak i prozą fabularną) zainteresowania w końcu przyniosły taki efekt, że kiedy studiowałem matematykę, znalazłem sobie temat specjalizacji chyba najbliżej owych rozważań leżący - teorię układów dynamicznych, której częścia, przynajmniej od strony matematycznej jest teoria chaosu właśnie.
W ciągu wielu lat pojawiło się wiele innych pokrewnych tematów a w końcu i teorii, czy to kiełkując z samej teorii chaosu, czy wychodząć od analizy podobnych układów, czy niejako z boku w nawiązaniu do niej. Pojawiła się cała "nauka o złożoności" o zjawiskach "emergencji" czyli spontanicznego pojawiania się złożnoych struktur w wyniku prostych oddziaływań. Do klasycznych obszarów fizyki, które były tradycyjnym siedliskiem fenomenów "chaosu" jak mechanika, czy mechanika statystyczna dołączyła mechanika kwantowa i inne działy a w końcu okazuje się, że zjawiska kojarzone z chaosem są wszędobylskie.

Minęły lata i nie zajmuję się tym więcej, ale kiedy się na coś ciekawego natykam, to zawsze chętnie nadstawiam oko i ucho. Właśnie, zupełnie niespodziewanie, po przeczytaniu krótkiej recenzji, która nie do końca uświadomiła mi czego mam się spodziewać wpadła mi w ręce książka "Masa krytyczna" Philipa Balla. Książka traktuje o zastosowaniach tej nowej nauki o złożoności (ale i nie tylko bo bardziej klasyczne podejścia też są wzmiankowane a bywa, że i omawiane w szczegółach) do zagadnień społecznych i zjawisk otaczającego nas świata ludzi. Okazuje się, że własności obserwowane w bardzo prostych co do założeń i reguł modelach mających naśladować jakieś aspekty społecznego życia, od poruszania się po korytarzach, przez ekonomię i rynki finansowe, systemy polityczne i "mechanikę demokracji" czy reklamy wykazują zadziwiającą zbieżność z rzeczywistymi zjawiskami obserwowanymi w realnym świecie. Że w wielu aspektach naszego życia przejawiają się pewne stałe wzroce jakościowe, podobne rozkłady prawdopodobieństw pewnych zjawisk, wyłaniają się stale te same struktury. Że powszechne jest pojawianie się punktu krytycznego odpowiadającego zestawowi pewnych parametrów opisujących model przy zmianie których układ zmienia swoje odpowiedzi w jakościowo inny sposób w reakcji na zmianę wrunków początkowych czy innych parametrów. Że obserwujemy znane z fizyki przejścia fazowe - niewielka zmiana przenosi system z jednego stanu do kompletnie jakościowo od niego różnego, choć reguły rządzące pojedyńczymi cząstkami reprezentującymi w tym wypadku jednostki, firmy czy państwa nie zmieniają się.

Jedną z podstawowych cech takich układów, o której zresztą wspomniałem tutaj, jest nieproporcjonalnie wielka i nie dająca się ze swojej obliczeniowej natury przewidzieć reakcja systemu na małe odchylenia. Ow metaforyczny efekt motyla. Podobno na takiej zasadzie nieprzewidywalny jest El Ninio - anomalia pogodowa przynosząca klęski żywiołowe mieszkańcom Ameryki Południowej - obszar atraktora układu powietrze/ocean do którego ów chaotycznie zachowujący się system zbliża się co jakiś czas w swim nieregularnym ruchu.
Takie zjawiska zawsze niosą pokusę okiełznania ich w "inżynieryjny" sposób. Gdyby istaniało urządzenie bądź reguła zdolna przewidzieć efekty zmian w układzie chaotycznym, możnaby tanim kosztem osiągać wielkie efekty. By zmieniać pogodę wystarczyłoby wypuścić motyla w odpowiednim momencie...

Ciekawe, czy wiara w magię - w to, że pozornie drobne gesty, rytuały wtajemniczonego moga spowodować jakieś odczuwalne skutki - np. sprowadzić chorobę czy deszcz jest wyrazem jakiegoś pierwotnego uświadomienia sobie zjawiska krytyczności w systemach z którymi stykał się człowiek? Namiastką inżynierii chaosu?
W końcu, czy powstanie kiedyś prawdziwa "inżynieria chaosu"? Czy taka dziedzina w ogóle jest możliwa? Czy byłaby w ogóle pożądana?

2008-02-17

Człowiek, świnia, gołąb i SF

Wczoraj w ramach poszerzania horyzontów trafiłem na przezabawną, choć bardzo serio, prezentację dotyczącą "human computation" (tu ). W najogólniejszym zarysie chodzi o to, że wiele z rzeczy, które nawet niespecjalnie rozgarnięty człowiek robi bez problemów są dzisiaj poza zasięgiem komputerów, zatem najlepiej byłoby do ich wykonywania zaprząc jednak ludzi (co sporo kosztuje). Pomysł jest więc taki, że należy stworzyć techniki, które używałyby tego potencjału ludzkiego bez konieczności płacenia za to. Idealnie nadają się do tego gry, tak jednak przebiegle urządzone, że grając w nie dla zabicia czasu równocześnie wykonywaloby się użyteczną pracę. Jest kilka takich prototypów, które - jak twierdzi prelegent, a ponieważ zagrałem i naprawdę wciągają nie ma powodów mu nie wierzyć - udowodniły już swoją siłę i komercyjną użyteczność podejścia. Jedną z takich gier (od niej zaczyna się prezentacja) jest ta umieszczona pod adresem http://www.espgame.org/ .
Wpisuje się to w długą tradycję wykorzystywania zwierząt do różnych pożytecznych dla ludzi zadań bazując na ich naturalnych skłonnościach. Przykładem pięknym i sztandarowym jest używanie specjalnie tresowanych świń do poszukiwania trufli praktykowane swego czasu (może też i dziś) w krajach, gdzie owe trufle występują. Oczywiście przykłady można mnożyć - a to psy i ich węch, wykorzystywany chociażby do tropienia narkotyków, zbrodniarzy czy też zaginionych a to gołębie pocztowe i ich niezwykłe zdolności geograficzne używane kiedyś rutynowo itd. itp.
Tu, wykorzystuje sie ludzi i ich instynktowną, związaną z istnieniem świadomości, która bywa często zbędnym balastem, potrzebę zabijania nudy i, skądinnąd ale z podobnych regionów duszy pochodzącą, potrzebę rywalizacji. Odpowiednio zaprzężone w umiejętnie zaprojektowane przedsięwzięcie techniczne stają się jak się okazuje wartościową siłą napędzającą narzędzie obliczeniowe.
Nie wiem czy kantowska wytyczna by człowiek był zaqwsze celem nie środkiem w jakikolwiek sposób się tu aplikuje. Jest to trochę etyczna szara strefa. Ale zdaje się wszyscy na takim podejściu zyskują: ci co chcieli zabić nudę zabijają ją, ci, którzy chcą stworzyć oparte na tym rozwiązania tworzą je, użytkownicy owych produktów (do których zaliczają się i Ci którzy bawiąc się dostarczają zawartość) korzystają z nich do zadań które stawia przed nimi życie czy praca zawodowa.
Jeszcze jedna reminiscencja- pamiętacie Ragle Gumma z powieści czas poza czasem Dicka, który rozwiązuje szarady nieświadom tego, że w ten sposób bierze udział, jako genialny analityk w wojnie którą toczy Ziemia? Albo koncept zupełnie podobny w "Grze Endera" Orsona Scotta Carda, gdzie gra strategiczna w jakimś momencie staje się prawdziwą strategią poza świadomością rozgrywającego ją młodego człowieka. To właśnie ten pomysł...




2008-02-08

Zima po grecku

Jedni Grecy, niemal przez przypadek (jak nie wierzyć w bogów ?), ale też dzięki własnej indywidualnej odwadze oraz swmu wrogowi Kserksesowi (nieudolnemu przerażonemu własną potęgą i skalą zamierzeń swego ojca do którego dziedzictwa nie dorósł), powstrzymali największa potęgę ówczesnego świata i rozglądają się w zdumieniu czego właśnie dokonali. Wiedzione przez perskiego wodza zjednoczone ludy Azji, ale i masa greckich i innych nieazjatyckich oportunistów, którzy zawsze przyłączają się do silniejszego, choć nie rozbite - pokonane. Tyle u Herodota, którego czytanie nieuchronnie kończę.

Inni Grecy, circa 200 lat póżniej, w hellenistycznym świecie po Aleksandrze, starożytnym multiculti, dokonują naukowej rewolucji, która, tylko co zapalona zaraz zgaśnie i to na długie wieki. Rewolucji zadziwiającej i zapomnianej, której ślady zaledwie wyłaniają się spoza dwudziestu kilku wieków. Traktuje o tym inna fascynująca książka, którą właśnie czytam: "Zapomniana rewolucja" Lucio Russo.

Co uderza, to dojrzałość naukowej myśli hellenistycznej. Dojrzałość metodologiczna, wyraźna na przykład u Archimedesa, ścisłość (ale i pomysłowość i piękno) dowodów, "nowoczesne" (pisze w cudzysłowiu, bo z tej perspektywy role się odwracają i pisząc właśnie o nowoczesnej dojrzałej myśli naukowej może trzeba używać pojęć jak "starożytna dojrzałość") traktowanie zagadnień, dbałość o precyzję. To wszystko zaowocowało również techniką, której dokładne osiągnięcia nie sa do końca znane ale która obrosła legendą, zbliżając się być może dla pokoleń późniejszych w owej legendzie do magii.

Jak doszło do regresu tej cywilizacji, która rozkwitła na tak krótko, na okres jakichś 200 może lat? Cóż, za rozwojem nauk nie szła wielka militarna potęga (nie ona była - o paradoksie - dziedzictwem Aleksandra), bo też cywilizacja ta nie była ufundowana na jednolitym i żądnym władzy imperium. Brutalna siła Rzymu a wcześniej lokalnych tyranii zniszczyła w dużej części dorobek naukowców helleńskich. W pierwszej chwili wydawało mi się to dziwne, ale w sumie łatwo to sobie wyobrazić. Myśl naukowa kwitła w niewielu ośrodkach wśród których najważniejsze miejsce zajmowała ptolemejska Aleksandria. Aktywnie działających "nowych" naukowców było może kilkuset, może mniej niż setka. Każda a indywidualna śmierć - a zdaje się w w okresie schyłku hellenizmu nie było o nią trudno, szczególnie jeżeli należało się do tego rodzaju elity, wyniszczyła ogromną część tego potencjału. Epigoni, uczniowie niezbyt pilni w burzliwych czasach, butni najeźdźcy i obskuranccy urzędnicy nie potrafili skorzystać z tego dziedzictwa. Najbardziej subtelne dzieła jeśli przetrwały - przetrwały przypadkiem. Praktyczną użyteczność dla zleceniodawców późniejszych kopistów miało to co natychmiast dało się przełożyc na: machinę wojenną, okręt, budynek, liczenie zysku lub straty czy lekarstwo. Abstrakcyjna struktura z której utkana jest nauka, prawdy nieprzekładalne natychmiast na praktykę, które budują opłacalne w końcu ze względów równiez praktycznych zrozumienie rzeczywistości, wszystko to uległo jednak w znacznej mierze destrukcji. Przetrwały tylko niektóre skarby, albo ich odległe odbicia w komentarzach czy przypisach, dając nam dziś zgrubne pojęcie o owej kulkturze i nauce jaką stworzyła. Kilkanaście wieków trwał powrót na ową zapomnianą ścieżkę, na której pownownie wyłoniła się formacja kulturowa zwana nauką ...

Czytam dopiero, nawet nie zabrnąłem za daleko.... Nie wiem do jakich wniosków dojdzie autor. Podtytuł sugeruje, że refleksja nad związkiem między tamtą, starożytną historią a dzisiejszymi czasami będzie omówiony dokładniej. Ale książka daje do myślenia od pierwszych stron.
1. Wcale nie jesteśmy aż tak mądrzy jak nam się wydawało. 23 stulecia temu np. poziom wiedzy matematycznej i fizycznej ówczesnych elit naukowych znacznie przekraczał poziom wiedzy typowych absolwentów dzisiejszych szkół średnich.
2. Historia jest przypadkowa. Inny bieg wydarzeń politycznych i nie wykluczone, że cywilizację o podobnym naszej zaawansowaniu technicznycm zbudowano by o tysiąclecie wcześniej (fantazja? owszem, jak każde gdybanie).
3. Nie jest prosto wydobyć się z mroku. Trzeba wielu setek lat. To co płonie natomiast może być zdmuchnięte. Warto o tym pamiętać, gdyby przyszło nam do głowy zgodzić się na to, by dzieci w szkołach uczono bzdur by zadowolić religijnych fanatyków różnej maści, albo gdy dopuszczamy do marginalizacji nauk ścisłych w procesie edukacji.

2007-12-10

Herodot i małpy.

Jest taki stary dowcip o Janku Muzykancie, który siedzi nad brzegiem strumyka z wsytruganą z wierzbiny fujarką i rozmyśla: Bach, wielki muzyk, ale cóż, Bach nie żyje, Beethoven, wspaniały kompozytor - piąta, dziewiąta, ale cóż, Beethoven też nie żyje, a i ja, po prawdzie, też coś się kiepsko czuję.
Tak właśnie i ja się kiepsko czuję ostatnio i niesporo idą mi wpisy. Grudzień - choć to zaledwie jedna trzecia miesiąca minęła - niemal stracony dla blogowania. Wyniki za listopad, że o październiku nie wspomnę - gorzej niż marnie.
Czytam sobie, zachęcony oczywiście przez Kapuścińskiego, Herodota i przyznaję, że bawię się tą lekturą setnie. Co prawda łatwo sie pogubić w natłoku nazwisk, nazw i meandrach genealogii i geografii - Herodot bywa dość chaotyczny, ale pyszność angdot i pewna, chciałoby się powiedzieć generyczność wątków rekompensuje czujność jaką należy wykazywać przy lekturze. Tak, właśnie generyczność wątków - pewna archaiczna prawdziwość a może archetypiczność tych historii, ich wymowa ocierająca się o morał w bajce - cechy literatury z czasów swego dziecięctwa, gdy mogła zachować świeżość pozwalając sobie jednocześnie na pewną naiwność i nie musiała jeszcze w nazbyt wyrafinowany sposób igrać z formą.
Nie przesłania to faktu, że historie opowiadane przez Herodota są straszne i krwawe. Może z tego względu dobrze mi się czyta Herodota równolegle do innej książki, głośnego swego czasu bestsellera "Demoniczne samce". To w sumie ponura książka i wcale niewesołe myśli przywołuje. Przede wszystkim dlatego, że zjamuje się materią dość ciężką a mianowicie dociekaniem istoty i roli przemocy w świecie ssaków, ze szczególnym uwzglednieniem ssaków naczelnych i oczywiście człowieka - bo z ludzkiej perspektywy te zagadnienia stają się interesujące i fascynujące. Książka jest drastyczna i dość detaliczna w opisie aktów przemocy. Jest coś przerażającego w tej podróży do naszych początków, do miejsca w którym jeszcze nie byliśmy ludźmi i gdzie wszystko to co jakoś tam dziś udało nam się przykryć warstewką kultury było przyrodzonym nam sposobem życia. Uświadamia też - kiedy przejrzymy się niczym w krzywym zwierciadle, albo jeszcze lepiej, w gazetowej karykaturze wyolbrzymiającej cechy charakterystyczne aż do przerażającej przesady swemu odbiciu czy parodii w świecie najbliższych nam genetycznie kuzynów ze świata zwierzęcego - że w zasadzie wciąż tkwimy w tym samym uwikłaniu na które skierowała nas ewolucja, przystosowując stado do życia. I o ile ewolucja w swej niemoralności, kierując się jedynie kompasem sukcesu reprodukcyjnego nie omija obszarów gdzie pojawia się to co my nazywamy cierpieniem, okrucieństwem czy - tautologicznie - bestialstwem o tyle dla nas, dla ludzkości jako takiej, jest to w obliczu posiadania świadomości wyższej, abstrakcyjnej, każącej sie wobec cierpienia buntować, zdolnej do wynalezienia kategorii zła - problem fundamentalny, pęknięcie konstytuujące nasze odczuwanie świata i postrzeganie siebie samych, tak jako gatunku jak i indywidualnych osobników.W tym spięciu tego co zwierzęce, ale zarazem niewinne i tego co ludzkie, co jest innym darem ewolucji - myślenia i świadomości - tworzy się religia, moralność, rytuał i kara. Ten moment spięcia to biblijne wygnanie z raju - zerwanie owocu z drzewa poznania.
Można też, a jest to niemiłe uczucie, patrzeć na poszczególnych ludzi, na zdarzenia w których brało się udział, na siebie samego w końcu, w kontekście tego co wiemy o życiu naszych krewnych w świecie zwierzęcym. Nie na zasadzie bajkowej alegorii, ale przez pryzmat owego karykaturalnego wyolbrzymienia pewnych cech, przy zaniku subtelności i szczegółów. Analogie zachowań, strategii są boleśnie wyraźne, z jednej stronie stawiając przed nami świadectwo naszej własnej małości, naskórkowści tej warstwy która uczyniła ze zwierząt ludzi, z drugiej w naoczny sposób dowodząc bliskości gatunków i prawdy o ich wspólnym pochodzeniu.
Zestawiam sobie - by nie popaść w pesymizm odnosząc refleksje zbyt wyraźnie do współczesności, do ludzi, którzy mnie otaczają i do społeczeństwa w którym przyszło mi żyć - to co wyczytam u Wraghama i Petersona z tym co przeczytam u wciąż żywego, ale bezpiecznie pokrytego patyną wieków Herodota, z jego opowieści czyniąc sobie laboratorium. Tak jest milej i mniej strasznie - choć wcale nie miło. Aż dam się znowu wciągnąć na dobre jego historii: marszom, wojnom, intrygom z wypiekami na twarzy śledząc upadki i wzloty królestw, zmagania o posiadanie władzy, złota i kobiet. I znów jestem sobą...

2007-11-28

Czytając "Drogę do rzeczywistości"

Zaczęło się. Przystąpiłem do lektury "Drogi do rzeczywistości" Penrose'a. Początek jest fantastyczny. Pierwsze niemal dwieście stron po prostu pożarłem.
Już po pierwszych rodziałach muszę się zgodzić, z opinią, która w którejś z recenzji przeczytałem, że książka trafi najlepiej do tych, którzy sprawy już znają od technicznej strony. Rzeczywiście, fragmenty które już znam to dla studiujących matematykę lub fizykę taka mała powtórka w lekko tylko technicznym języku. U osób, które nie przeszły kiedyś pewnych dróg solidnie - ćwicząc i cierpliwie pracując, wiele stwierdzeń może być niezrozumiałych. Dla osób które przećwiczyły kiedyś w swoim życiu ten materiał ale nie obcują z nim na codzień jest to pewien pretekst by odkurzyć podręczniki i przypomnieć sobie co nieco w nieco bardziej formalnym ujęciu. Bądź co bądź, "Droga do rzeczywistości" zalicza się do literatury popularnonaukowej - ale wyraźnie odstaje od jej głównego nurtu, nie idzie na łatwe kompromisy.
Z drugiej strony, czytam na razie tę książkę z nieustającym uczuciem niedosytu.
Cierpię jak przy lekturze każdego przewodnika: co innego turystycznie prześliznąć się z miejsca na miejsce, co innego zabawić dłużej, co innego zdobyć garść informacji okraszających rzut oka na tę czy tamtą fasadę, na ten czy ów obraz czy rzeźbę (że posłużę się przewodnikową terminologią w nawiązaniu do podtytułu książki), co innego zgłębić się w monografię, a potem poogladać każdy kamień, wśliznąć się w każdy zakamarek.
Kolejna refleksja po pierwszych rozdziałach: każdy temat domaga się wręcz przystanku, ale na następnej stronie czai się kolejny, do którego chciałoby się łapczywie dojść. Na razie, poruszając się po obszarach znanych, mimo, że zachwycony krajobrazem łaknę - jak turysta prawdziwy - jak najszybciej dotrzeć do nieznanych miejsc. Nie wiem, czy jednokrotne przeczytanie tej książki wystarczy. Czy zrozumienie dla tego co czytam płynące z faktu, że czytam o czymś co poznałem znacznie ściślej w przeszłości nie zamieni się w uczucie zagubienia kiedy dotrę do miejsc w których tego ekwipunku już mieć nie będę ? Szkoda by było, bo naprawdę bardzo bym chciał, więcej niż tylko powierzchownie pewne sprawy pojąć.
Mam więc pewien pomysł. Otworzę zupełnie nowego bloga, poświęconego wyłącznie książce Penrose'a, a właściwie dyskusji tematów, gromadzeniu notatek i uwag dotyczących tego co Penrose pisze. Chcę pozostawać na tym blogu w silnym zwiążku z książką z poszczególnymi tematami, ba wręcz z rozdziałami, ponieważ liczę, że trafią tam również inni jej czytelnicy i wspólnie skonsumujemy to wyjątkowe dzieło.
Na ile znam swój bloggerski zapał, pewnie książkę skończę, przynajmniej prierwsze czytanie, zanim zdązę zamieścić choćby kilka postów. Ale kto powiedział, że nie warto przeczytać jej więcej razy, albo po prostu, czytać ją ciągle, wracając do miejsc, w których się już było ? Dobre książki nigdy się nie kończą. Skoro coś warto było, a tak twierdzi Penrose, pisać coś przez osiem lat, warto to pewnie przez tyle lat czytać.
Aha, link.

2007-11-13

Luźne myśli...

Skończyłem czytać uroczą - jeśli można tak o tego typu literaturze powiedzieć - książeczkę, zawierającą wybór z wywiadów, okolicznościowych przemówień, i innych tego typu miscelanea Richarda P. Feynmana. Rzecz jest niezwykle przyjemna i wielotematyczna. Jest trochę o nauce, czym jest i wjakim stylu należy a jak nie należy jej uprawiać, trochę o poznawaniu świata i jak uczyć tej umiejętności, odrębny raport Feynmana po katastrofie promu Challenger w 1986 roku, uwagi o religii i jej stosunku do nauki, o odpowiedzialności naukowców i tym co jest ich obowiązkiem a co nie, dwa wizjonerskie artykuły dotyczące miniaturyzacji i komputerów przyszłości, oraz nanotechnologii i masę pysznych anegdot i wspominków. Bardzo gorąco polecam.
Po lekturze tej książki, ale przede wszystkim po lekturze autobiagoficznej "Pan raczy żartować panie Feynman" i biografii "Geniusz" autorstwa Glucka, dochodze do wniosku, że podziwiam tę postać, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że gdybym miał z nią obcować z Feynmanem w życiu codziennym, np. pracując na tej samej uczelni, pewnie odczuwałbym do niego niechęć, albo zwyczajnie by mnie irytował. To taka mała refleksja, która pewnie nie świadczy najlepiej o mnie samym, kiedy się wgłębię w przyczyny tej niechęci...
Nie będę jednak tuataj tego analizował, myśl, która nawiedziła mnie dziś rano jest bowiem nieco inna. Odeszło, bądź właśnie odchodzi pokolenie które wydało Feynmana. To niezwykłe pokolenie, ktore ma za sobą gigantyczne osiągnięcia. Pokolenie wizjonerskie, które sprawdziło się doskonale w działaniu. Wysłało ludzi w kosmos, na księżyc, okiełznało energię jądrową, wyprowadziło świat z chaosu wojny, przeprowadziło go wąską ścieżka nad krawędzią zagłady w czasach powojennych i położyło podwaliny pod wielkie projekty polityczne i gospodarcze naszych czasów. Ich impet stymulował jeszcze naszych rodziców - a więc ich dzieci.
Próbowali nas czegoś nauczyć. Zawsze w śródku sporów politycznych i innych które rozgrywają się na naszych oczach, przypominam sobie moją babcię, która przeżyła - choć z wielkim dla siebie szwankiem - pogromy wołyńskie. Nigdy nie wyczułem u niej cienia nienawiści do ludzi, którzy przecież wyrządzili jej i w jej przytomności tyle krzywd. To też część historii, z którą Oni, mimo że jej bezpośredni świadkowie czy ofiary, potrafili się zmagać lepiej chyba niż my. Brak nam będzie doświadczenia i gorzkiej mądrości, ale i zapału i energii owych ludzi. Nie wiem czy stać nas dzisiaj, na odwagę, czy sprostamy wysiłkowi podtrzymania czy też dorównania dziedzictwu tego pokolenia.
Wczoraj w telewizji słuchałem jakiejś okolicznościowej mowy profesora Bartoszewskiego. Z innej beczki to zupełnie, niż owa książeczka Feynmana, ale refleksja która przyszła - ta sama. Wkrótce wszyscy Oni odejdą. Czy naprawdę ich dzieci (te to jeszcze, zaraz same zaczną wymierać), ale ich wnuki poradzą sobie ze światem, z wyzwaniami przed jakimi stoi ludzkość i państwo w XXI wieku ? Czy wśród tylu osiągnięć nie odnieśli jednej porażki - wychowawczej?

2007-09-29

Sobotnie zmagania - z pola walki

Zanim przejdę do dramatyczniejszej części postu, zacznę od literatury. Właściwie od fantastyki. W czasach dawniejszych, a nawet bardzo dawnych był to mój ulubiony gatunek literacki. W PRL-u, przez fakt, ze drukowało się w ogóle mało, o dobre książki walczyło się, w bibliotekach czatowało się na to aż ktoś daną pozycję odda (panie bibliotekarki były boginiami, które mogły ją np. dla nas przetrzymać, dziś zawód ten stracił na prestiżu), a do posiadaczy tzw. dojść, którzy mieli na własność trudno dostępne pozycje ludzie garnęli się jak nie przymierzając politycy do oligarchów w III RP (wg. narracji PiS-owskiej naturalnie).
Paradoksalnie, a paradoks ten zauważyło już wielu przede mną - powodoało to, ze wydawano często dość wartościowe pozycje (choć obowiązywały klucze ideologiczno-cenzuralne) a złaknieni czytelnicy nie wzdrygali się przed prozą trudniejszą. Objawienie lat 80 to czasopismo Fantastyka, wspaniałe, trudne do zdobycia (korumpowanie pań pracujących w kioskach było na porządku dziennym) otwierające oczy na olbrzymi ocean tej literatury gdzieś za zachodnim horyzontem.
Gdy trochę się starzałem zacząłem z większości fantastyki jednak wyrastać, choć w latach 90, kiedy okno na świat się uchyliło, fala wdarła się z wielką siłą i poznaliśmy nowych autorów, nowe podgatunki a i w końcu zyskaliśmy dostęp do książek legend, o których wcześniej mogliśmy tylko przeczytać, że są. Ostatecznie, wraz z owymi zjawiskami i kształtowaniem się moich indywidualnych gustów zostałem przy trzech w zasadzie autorach do których wracam. Oczywiście Stanisław Lem - największy z wielkich, którego jednak z czasem przestałem uważać w zasadzie za pisarza fantastyki, Philip K. Dick - wielka, neurotyczna miłość literacka już na zawsze (mimo, że przyznaję rację smakoszom literatury w ogóle, że napisał wiele szmiry, ale ja cenię sobie nawet i ową szmirę, jako że przestałem w zasadzie traktować jego książki indywidualnie uznając je za jedną wielką opowieść) i w końcu, najbardziej "rozrywkowy" z nich ale niezmiennie wciągający William Gibson. Gibson pojawił się u nas późno ale równocześnie z wieloma rozpalającymi wyobraźnię nowinkami technicznymi, w momencie, kiedy świat zachłysnął się rewolucją technologiczną jaką przyniosły komputery, a przede wszystkim rozległe sieci komputerowe, z tą jedną, najważniejszą na czele. W jakimś, popkulturowym sensie, to wieszcz owej nowej ery. Wygrzebałem właśnie na półce książkę, którą kiedyś w przypływie rozrzutności zakupiłem w Londynie - The Difference Engine, napisaną tym razem z inną gwiazdą cyberpunku Brucem Sterlingiem. Zdaje się jest też polskie tłumaczenie tej książki, ale mam szczery zamiar zmierzyć się z oryginałem. Trzymajcie kciuki - zobaczymy czy jestem w stanie czytać z przyjemnością po angielsku coś innego niż tylko prace matematyczne, podręczniki fachowe i wewnętrzne dokumenty firmy (to ostatnie właściwie bez przyjemności).

Teraz wracam do moich zmagań. Oczywiście nie mam sukcesów - o tych bowiem doniósłbym na początku. Ponieważ tak jest postanowiłem upublicznić trochę zagadnienie, licząc, że może ktoś kto lubi matematyczne puzzle wpadnie na coś konkretnego. Będę używał mieszanej TEX-owo/tekstowej notacji, więc będzie dość obrzydliwie, ale póki co nie mam nastroju do kompilowania obrazków z wzorami.

Niech f(x) bedzie ciagłą funkcją okresową o okresie 1, taką, że:

\int_0^1 f(x)dx = 0

Niech v \in (0, 1) będzie liczbą niewymierną.

Oczywiscie mamy wtedy dla każdego x

1/N * (\sum_{n=0}^N f(x+n*v)) -> 0 gdy N->\infty

Moje pytanie dotyczy sumy:

S(f,x,N) = \sum_{n=0}^N f(x+n*v)

Co o niej wiadomo?

Postuluję nastepującą hipotezę:

-----
Istnieje zbiór W \sub [0,1], gęsty w [0,1] taki, że dla wszystkich x \in W
zbiór
{S(f,x,N) | N - naturalne}
nie jest gęsty w R (R tu to liczby rzeczywiste)

-----

2007-09-11

Formalizmy

Wśród wielu przyjemności, frajd i uciech jakimi usłane było i jest moje dotychczasowe życie, poczesne miejsce zajmuje praca w pewnej, nie istniejącej już firmie na B, gdzie za więcej niż godziwe pieniądze, z jednym tylko wyznaczonym celem - stworzyć coś olśniewającego - mogłem oddawać się przez parę miesięcy studiom i eksperymentom, za które nikt inny by mi nigdy nie zapłacił złamanego grosza. Oczywiście wszystko w nadziei że, ów szczytny cel zostanie osiągnięty.
Zagadnienia z jakimi walczyłem w owym czasie (pomijając wewnątrzkorporacyjną politykę, ową nieodłączną, mroczną towarzyszkę wszelkich dzieleń skór na niedźwiedziach) to software'owe systemy agentowe, protokoły komunikacyjne i socjalne owych agentów i przede wszystkim różnorakie wykorzystanie ontologii formalnych do komunikacji między agentami, organizacji ich społecznego życia i bazy dla ich rozumowania o świecie jaki im, biednym niewolnikom, chcieliśmy stworzyć.
Pojęcie ontologie formalne, nie jest do końca formalne i może znaczyć wiele rzeczy. Ogólnie jednak są to pewne teorie wyrażone w jakimś sformalizowanym języku plus pewne reguły wnioskowania. Ontologiczną częścią (tym co istnieje z punktu widzenia owych teorii) są stałe, predykaty, funkcje itp. Przy ich użyciu za pomocą stosownych operatorów logicznych i predykatów pochodzących z języka w którym zapisujemy ontologie (który dla niej samej staje się metajęzykiem) możemy opisać prawa świata którego formalną reprezentację konstruujemy. Na ogół czynimy to w ten sposób by zamodelować jakiś fragment istniejącego świata (zawodowiec w swoim żargonie powiedziałby, że dokonujemy konceptualizacji owego fragmentu), jakiejś konkretnej dziedziny, aktywności czy czegoś w tym rodzaju. Potem dzięki możliwościom formalnego wnioskowania, możemy w pewien sposób mechanizować rozumowania w naszej teorii - czy to by uzyskać rygorystyczne dowody pewnych własności owego świata, czy to po to, by mogła naszej konceptualizacji używać maszyna lub maszyny.
Zabawy z ontologiami formalnymi w świecie komputerów to względnie nowa rzecz. Wiązało się z nimi w czasach (historia nieustannie przyspiesza skoro o czymś co miało miejsce sześć lub siedem la temu mówimy "w owych czasach") wielkie, częściowo tylko spełnione nadzieje. Wokół tej idei osnuta była cała koncepcja "semantic web" promowana przez Berner's Lee i W3 Consortium, języki do modelowania ontologii jak DAML lub OIL, projekty jak SUO , czy w końcu technologie związane z serwisami internetowymi jak UDDI. Nie wspomnę już o dawniejszych i fantastycznych rozmachem pomysłach z kręgu sztucznej inteligencji w rodzaju Cyc.
Oczywiście nic tu nie jest naprawdę nowe. Formalizacja wnioskowań znana była już Arystotelesowi, który zostawił kodyfikację sylogizmów (fragmentu logiki zaledwie)- ziarnko z którego po stuleciach i perturbacjach wyrosła współczesna logika symboliczna.
Euklides dokonał formalnej konceptualizalizacji intuicji przestrzennych i praktycznej wiedzy mierniczej tworząc swój system geometrii. Gdyby go zapisać w sformalizowanym języku (co uczynił np. Hilbert) mielibyśmy nowoczesną formalną teorię matematyczną - z pewnego punktu widzenia więc ontologię formalną.
Patrząc na geometrię - najstarszą tak porządnie rozwiniętą naukę formalną - można dostrzec zawiłości związane z modelowaniem rzeczywistości w języku. Np. byty które egzystują w świecie geometrii Euklidesa to punkty i proste. Nie mające odnośnika w rzeczywistości którą geometria stara się z pewnego punktu widzenia opisać, żadnych odnośników. Możemy scierpieć dzisiaj, bogatsi o bez mała dwa tysiące lat rozwoju matematyki, że są to byty abstrakcyjne - ale rozwiązując zadanie geometryczne i tak będziemy bazgrać na papierze figury. Co więcej, pojęcie punktu, choć łatwo przystaniemy na to, że jest to dobra i zręcznie dobrana intuicja - dręczy nas w różnych tam paradoksach Zenona z Elei, odbija się czkawką w piętrowych konstrukcjach continuum itp. Alfred Tarski - współtwórca Teorii Modeli (a jakże), działu matematyki (właściwie metamatematyki) który relację między matematyczną rzeczywistością i jej formalizmem bada stworzył np. system geometrii, gdzie bytem pierwotnym nie był punkt ale kula i dla takiego systemu podał aksjomatykę. W takim systemie nie istnieją z kolei punkty - tylko ciała rozciągłe. Dziś niektórzy naukowcy próbujący nauczyć komputery rozumowań na temat przestrzeni sięgają po ową geometrię jako ontologię przestrzeni.
Odkrycia współczesnej fizyki i teorie próbujące je wyjaśnić też coraz częściej sięgają po geometrię w której pojęcie punktu traci sens. Tak jest np. z geometrią nieprzemienną Connesa modnym, trudnym i ważnym ostatnio działem matematyki, z którą również pewna grupa fizyków teoretyków wiąże wielkie nadzieje.
Formalizacja to także docenione narzędzie w rękach filozofów usiłujących przedrzeć się przez pułapki i śliskości języka naturalnego. Miast używać tego niedoskonałego narzędzia, rekonstruują pojęcia i relacje między nimi w postaci formalnej. Czy badając ten swój sformalizowany twór oglądają to o czym myśleli ? Znajdują w nim rzeczy nowe i zaskakujące? Teoretycznie powinni. Przecież geometria Euklidesa pozostaje żywa interesująca i zaskakująca do dzisiaj mimo osczędności pojęć i aksjomatyki.
Takiego "uformalnienia" pewnych rozważań na gruncie epistemologii fenomenalistycznej dokonał Rudolf Carnap w 1928 roku w pracy Der logische Aufbau Der Welt idąc w ślady Bertranda Russela i jego Our Knowledge of External World. To spojrzenie jest z kolei punktem wyjścia do ciekawej próby rekonstrukcji pojawienia się logiki, abstrakcyjnej myśli i w końcu nauki z czysto biologicznych predyspozycji którą podjął Willard Van Orman Quine w książce pod polskim tytułem Od bodźca do nauki. Właśnie zacząłem ją czytać i to ona sprowokowała mnie do dzisiejszego postu i wspominek z firmy na B.

2007-06-25

Pogrzebacz

Niemal jednym tchem przeczytałem ostatnio "Pogrzebacz Wittgensteina". Gdybym miał ową książkę przykleić do jakiegoś gatunku (bo rzecz wije się między historią, biografią, anegdotą, plotką i popularnie podaną filozofią) chyba zdecydowałbym sie na historię. Osią jest zetknięcie dwóch ważnych dla współczesnego myślenia filozofów na spotkaniu w Klubie Nauk Moralnych w Cambridge w 1946 roku - spotkania gwałtownego w którym (tu humorystyczno-anegdotyczna częśc książki znajduje punkt wyjścia) Wittgenstein w zapale ponoć wymachiwał niebezpiecznie pogrzebaczem co doprowadziło filozoficzny spór na krawędź prostackiej bijatyki.
Rozwijając spiralnie opowieść dostajemy portrety po kolei trzecio-, drugo- w końcu pierwszo-planowych uczestników zajścia. Sporo interesujących informacji biograficznych, solidne przedstawienie kontekstu historycznego w jakim spór mający tak wstydliwe w sumie apogeum się toczył. W końcu dość któtkie omówienie sedna sporu - krótkie ale z grubsza wystarczające wobec rozproszonych wcześniej w tekście informacji na ten temat.
Nie będę szczegółowo streszczał książki. Napiszę o tym co szczególnie mnie w niej zaintrygowało w trakcie lektury. Pierwsza rzecz to portret Wiednia końca XIX wieku aż po początek II Wojny Światowej. Dla ludzi pochodzących z Galicji, Wiedeń jest wjakimś sensie archetypem metropolii. U mnie w domu mawiało się "za babci Austrii" co świadczy o wciąż żywym, mimo, że nie wywodzę się z domu o specjalnych tradycjach, wspomnieniu okresu zaborów Austryjackich, żyjącym w społeczeństwie. Pewnym osiągnięciem Austrii była dość zgodna egzystencja kilkudziesięciu narodowości w jednym państwie-imperium Habsburskim.Skostnienie biurokracji imperium znane nam pośrednio i bezpośrednio z Kafki czy prześmiewczego Haszka, nie powinna przesłonić faktu, ze te wszystkie narodowości jednak z pewną dozą autonomii tam funkcjonowały. Wiedeń z przełomu wieków, ale i czasów późniejszych to miasto które skorzystało na wewnętrznej różnorodności imperium. Dość powiedzieć, że intelektualnie w latach o których mówię było to jedno z najżywotniejszych centrów myśli generujących idee, które przez cały wiek XX stały się jednymi z najbardziej nośnych i dominujących prądów intelektualnych. Począwszy od sztuki, przede wszystkim muzyki - tu tradycja była najstarsza ale i malarstwa i architektury po matematykę (Godel) filozofie i logikę (Godel, Schlick, von Hajek, Wittgenstein, całe Koło Wiedeńskie, Popper), psychologię (Freud) itd. Wymieniać by długo.
To w końcu ośrodek myśli politycznej i ekonomicznej z ogromnym wpływem na takie prądy ważne dziś jak socjaldemokracja i liberalizm.
Przerażający jest obraz tego upadku tego miasta, w ciągu dwudziestolecia zaledwie przekształacającego się z owego siedliska myśli twórczej i swobody intelektualnej w jeszcze jeden bastion faszyzmu. Przerażający i niezrozumiały - przynajmniej dla mnie. Na wiarę przyjmuję, że wstrząs jakim był upadek monarchii podkopał jakoś fundament życia społecznego. Ale co to właściwie znaczy ? Nie, tu trzeba pogłebionej analizy - to cholernie ważne, również z powodu tego co otacza nas dookoła.
Druga fascynująca sprawa, to postać Wittgensteina. To osobowość hipnotyzująca dla tych, którzy się z nim spotkali. Jego charyzma przyciągała. Nie rozumiem skąd się brała. Osobiście uważam, że ja raczej bym go nie cierpiał i unikał. Wittgenstein jakoś bardziej pasowałby mi na twórcę religii niż filozofa. Jego pierwsze i chyba najważniejsze dzieło - "Tractatus Logico - Philosophicus" ma cos w sobie z ksiąg natchnionych, choć paradoksalnie, jego celem jest usunięcie metafizyki z rozważań filozoficznych, To poemat logiczny, zwięzły i otwarty zarazem zwięzłością i otwartością poezji współczesnej. Surowy, pozornie ścisły do granic, ale wyznaczający pola interpretacyjne, wkraczenie na które budziło wściekłość samego Wittgensteina. Nie jestem w stanie w formie blogowej umieścić za dużo o tej postaci - tu trzeba książki. Dość powiedzieć, że słynne Koło Wiedeńskie uważalo go za mistrza - on jednak, spadkobierca jednej z największych fortun Austrii, której zrzekł się częściowo a częściowo opłacił nią wolność od prześladowań faszysowskich swojej rodziny o żydowskich korzeniach - traktował chyba próby zamknięcia go w jakimś nurcie z wyniosłościa i wzgardą.
Potem - Wittgenstein II (takiego podziału na ?Wittgensteina I i II dokonał Bertrand Russel) w istotnej części zrywający z poglądami "Tractatusa", ciągle gromadzący jednak wokół siebie wyznawców, ktytyczny, wyniosły, niezrozumiany we własnym mniemaniu. W sumie zagubiony.Szalenie kontrowersyjna postać oscylująca między wielkościa a śmiesznościa, tragedią i farsą.
W końcu Karl Popper - zdolny syn żydowskiego prawnika z Wiedeńskiej klasy średniej - pracowity, zakompleksiony, w zakompleksieniu swym odważny i w końcu jednak pewny siebie. Postać - jak słusznie zauważają autorzy - która nie świeci dziś takim blaskiem jak za swojego życia (właściwie twórczej jego części) - bowiem jego idee przestały być przedmiotem zaciekłej debaty - stały się częścią otaczającej nas kutlury, począwszy od niekwestionowanej już w zasadzie nalizy prawomocności teorii naukowej opartej na podatności na falsyfikację po idee polityczne, społeczne i ekonomiczne.
Rzecz warta jest przeczytania, ale warto wcześniej lub później zapoznać się z nieco głębszymi omówieniami myśli obu adwersarzy a najlepiej z ich dziełami (ja trochę znałem analizy zanim przeczytałem książkę, ale mam motywację żeby sięgnąć do źródeł, a mam takowe wśród moich półkowników). To istotna część naszej współczesnej kutury - nie sposób zrozumieć wielu sporów, które się dziś toczą bez jej znajomości.

2007-06-17

Perła na półce.

Nabyłem wczoraj drogą kupna książkę Bohdana Grella "Wstęp do matematyki. Zbiory, struktury, modele". Zrobiłem to między innymi trochę przez sentyment, jako że dwukrotnie miałem okazję uceszczać na wykłady pana Grella na UJ. Książka ujmuje materiał szeroko rozumianego wstępu do matematyki: teorię mnogości, teorię struktur, krótki wstęp do topologii i analizy, elementy teorii kategorii i trochę metamatematyki. Tylko część tego materiału miałem okazję poznać w tym ujęciu na wykładach, nie jest więc tak, że nic nowego w niej nie znajdę. Praca (od wczoraj kartkuję intensywnie) podobnie jak wykłady zachwyca precyzją, zwięzłością, erudycją autora, klarownością, piękną płynną polszczyzną, która broni się przed utonięciem w makaronizmach. Utonięciem zdawałoby się nieuniknionym wobec faktu, że w języku polskim w zasadzie nie publikuje się już oryginalnych prac, coraz rzadziej monografie a tłumaczenia światowej literatury matematycznej przy rosnącej znajomości języka angielskiego też są jakby coraz rzadsze i ograniczają sie raczej do podręczników.
Książka jest wycyzelowana - to zapewne efekt tego, że jak wspomniałem materiał był przez wiele lat dopracowywany pod kątem wykładów. Nie zawiera nowych wyników, ale eksponuje piękno i jedność poruszanych zagadnień. Kwestie estetyczne były niewątpliwie jednym z decydujących czynników kształtujących treść i formę książki. Pan Grell wyrażnie to zaznacza zresztą przez dobór otwierającego cytatu z Hao Wanga.
Nie należy się spodziewać po tym wszystkm co napisałem, że będzie to lektura łatwa, ale - jak zaznaczył to pan Paweł Idziak w zamieszczonym na tylniej okładce fragmencie recenzji - daje intelektualną satysfakcję. Wspominając wykłady i po moim wstępnym kartkowaniu - wierzę, że tak jest.
Tytułem anegdoty wspomnę, że po jednym z pierwszych wykładów ze "Wstępu..." (bodaj czy nie pierwszym - tak samo zaczyna się i książka) gdzie prezentowane był język teorii mnogości, jedna z moich koleżanek rozpłakała się. Ale tak to jest - matematyka, której uczymy się w szkole średniej jest zwykle dość już ścisłą, ale bardzo namacalną i pełną naturalnych intuicji i "manualnych" przepisów nauką. Kiedy stykamy się z nią jako Nauką - jak zawsze przy przejściu od znanego do nieznanego, trochę bólu a czasem kilka kropel łez bywa nieuniknione. Warto jednak popracować, bo z czasem, dzięki między innymi takim wykładom czy książkom, krajobraz zostaje oswojony i znowu czujemy się jak w domu. Tyle, że to znacznie większy i piękniejszy dom.
Klasyką podręczników do przedmiotu "Wstęp do matematyki" jeszcze parę lat temu była książka pani Heleny Rasiowej o takim właśnie tytule - nie wiem jak jest teraz. To warta polecenia ale znacznie łatwiejsza i chyba w swoim ujęciu starzejąca sie lektura. Mnie osobiście wydaje się, że ten "Wstęp do matematyki" ma szansę stać się klasykiem.
Co ja zrobię z ta książką? Nie jestem pewien, czy będę ją czytał w całości, od deski do deski. Na pewno będę do niej wracał próbując przypomnieć sobie pojęcia, definicje, twierdzenia i dowody w wersji w jakiej je kiedyś poznałem. Na pewno przeczytam te fragmenty, których nie znałem z wykładów. Poza tym mam przeczucie, że będę ją zdejmował z półki również w tych momentach kiedy człowiek potrzebuje wyciszyć umysł kontemplując rzeczy wielkie i piękne. Bo matematyka, przydaje się i w takich chwilach a praca pana Grella na to piękno i wielkość otwiera nam okno.

2007-06-10

Lektury

Nie, nie będzie o Giertychu Romanie.
Ostatnio skończyłem dwie ciekawe, ale sporo uwagi wymagające książki.
"Historia naturalna i moralna jedzenia madame Maguelonne Toussaint-Samat to historia jaką lubię. Z ciekawego, innego niż zwykle się na nią patrzy kąta - bogata w informacje ale i w dygresje i angdoty. Osią jest oczywiście jedzenie - które uwielbiam - ale bohaterów jest wielu. Zwyczaje kulinarne, poszczególne produkty, ich rola w kulturze, przemiany społeczeństw, które przez ten pryzmat zostały ukazane. Długa podróż przez naszą ale i inne cywilizacje.Świetna lektura. Szła mi dość powoli, ale nie dlatego, że nie była wciągająca - jest to książka spora, nie nadaje się do mojego naturalnego środowiska w którym uprawiam lekturę, tj. do autobusów krakowskiego MPK. Szczególnie godne polecenia są fragmenty omawiające późno-średniowieczne narodziny mieszczaństwa. Kolejny raz mam wrażenie-refleksję, że jeśli chodzi o historię, zmieniają się dekoracje. Sztuka jest ciągle ta sama. Z wad dzieła, wymieniłbym pewną nierówność - wydaję mi się, że wyłapuję miejsca, które autorce były szczególnie bliskie i takie, która potraktowała trochę z obowiązku. Druga to frankocentryczność - obie zrozumiałe i łatwe do wybaczenia. Książka jest dla mnie ciekawa również z tego względu, że obszerne jej fragmenty przeczytałem na głos. Moja żona uwielbiała przy niej zasypiać. Nie wiem czy to dobra rekomendacja, ale na pewno fakt.
Druga książka -też traktująca o historii ale filozoficznie, od strony epistemologii, to "Granice historyczności" Barbary Skargi. To znacznie mniejsza i znacznie trudniejsza ksiązeczka. Trakatuje generalnie rzecz biorąc o kilku tematach. Pytania: na ile możemy wyodrębnić okresy hostoryczne, jaki jest status ontologiczny przemian myśli ludzkiej, czy są w niej inwarianty, czy jest czystą zmianą, jak się ma to do inepretacji tekstów, co to jest paradygmat, problem, kategoria, percepcja tychże. W końcu wielkie pytanie, na ile mówimy sami a na ile przemawia przez nas epoka w której żyjemy, tworząc kod kultury stworzony przez język obecny w naszych tekstach, pojęcia i problematykę która uważamy za centralną i ważną. I czy myśl jest w sposób istotny różna od języka, który myśl wyraża. Na ile jest zedetrminowana przez ów język. Rozważania bardzo ciekawe, choć żeby w pełni je zrozumieć, trzeba lepiej znać materiał z jakim pani Skarga polemizuje. A to spore gremium autorów: od Kanta po Fucaulta, od Arystotelesa do Poppera. Przyznaję szczerze, że znam je nader wyrywkowo, więc pewnie sporo smaczków mi umknęło. Podoba mi się dyscyplina i intelektualna szczerość autorki. Nie mogłem tek książki czytać także, bez jakichś odniesień czy raczej własnych refleksji, dotyczących współczesnego sporu - uprawianego na gruncie polityki - o historii Polski. O tym, jak płytko jest rozumiane, tak w sferze odbioru tekstu jak i jego interpretacji wiele z tego co napisano po przełamaniu się epok w związku z drugą wojną światową. Jak instrumentalnie i płytko podchodzi się, nie tylko wyrywając z historycznego kontekstu, ale przede wszystkim nie usiłująć zrozumieć tekstów, króre dziś służą za oskarżenie takich ludzi jak Miłosz, Tuwim, i wielu innych.
Książkę bardzo polecam - choć nie wiem czy była wznowiona. Moje wydanie jest z 1989 roku. Ale i ostrzegam - trzeba trochę powalczyć.
Koniec lektury, jest zawsze po części uwolnieniem. Tłoczą się nieprzeczytane tomy na półkach w moim zabałaganionym pokoju. Czas na następną przygodę....

2007-03-23

Wrażenia z początków lektury

Zacząłem sobie regularnie czytać "Człowieka zbuntowanego" A. Camus. Nie spodziewałem się tak gęstej i w sumie trudnej lektury i nie sądziłem że w tak wysokie struny ta książka uderza. Jestem pozytywnie zaskoczony. Zacznę od tego, dlaczego uważam tą lekturę za gęstą i trudną.
Może tak zacznę. Traktuje ona o rzeczach bardzo abstrakcyjnych, zatem posługuje się pewnym zasobem pojęć które organizują świat o którym mówi, a które mimo, ze zaczerpnięte z coidziennego słownika, nie zawsze znaczą to samo co w ich codziennym użyciu. Naturalną i nudną procedurą w takim przypadku, w dziełach czysto naukowych (albo pisanych przez anglosaskich filozofów :) ), byłoby drobiazgowe opisanie co które pojęcie znaczy (odwołując się do pojęć jakoś bardziej oczywistych, co do znaczenia których jest mniej wątpliwości ze strony zdroworozsądkowo myślącego czytelnika). To prowadziłoby w końcu do ustalenia terminologii samego dzieła, jak i sposobu jej interpretacji w języku niemal potocznym za pośrednictwem owych definicji. Ten sposób pisania podobałby się zapewne i naszym lwowsko-warszawskim filozofom. Ma on wielką zaletę: wytrwały czytelnik jest w stanie - poświęcając odpowiednio dużo czasu i pracy - zrozumieć z dużą precyzją co zostało powiedziane. Ma też wadę - prowadzi często do tworów nudnych.
Esej literacko-filozoficzny, a tym właśnie jest "Człowiek zbuntowany" to poza wszystkim innym, literatura. Autor nie tłumaczy się z przyjętej ontologii a jej przekład na ontologię czytelnika zostawia temu ostatniemu, bez podawania mu wskazówek innych niż wewnętrzna logika tekstu, tj. sposobu w jaki pojęcia i myśli w nim wyrażone wiążą się ze sobą i w jakiej relacji pozostają te które są użyte w sensie potocznym, dla wszystkich zrozumiałym od tych, które mają znaczenie specjalne, wyróżnione. No, moze przesadzilem z tym brakiem wskazówek innych - są przecież punkty zaczepienia w postaci odwołań do kultury: autorów, postaci literackich i historycznych, cytatów, itd. co do których milcząco zakłada autor, że czytelnik je zna. Wpadamy zatem czytając w świat, w którym najpierw trzeba się rozeznać, ustalić co przez co rozumiemy, co znaczy co, a bez erudycji pokrewnej autorowi szanse na to gwałtownie maleją. A przy okazji, jest to proza wciągająca, miejscami błyskotliwa, pełna aforyzmów. Myśl autora wciąga, ale z przyczyn które wymieniłem napawa niepokojem - przynajmniej mnie - czy jest właściwie rozumiana.
Sądzę, że dla wielu moich kolegów, te cechy prozy Camus: trudność precyzyjnej jednoznacznej interpretacji, którą wszczepił w nią sam autor byłyby skrajnie irytujące. Bo postawa kogoś kto świadomie mówi w taki sposób, że dopuszcza by go mylnie zrozumiano, ma dla nich coś z oszustwa. Mnie jednak dość to odpowiada. To pisanie wymagające od czytelnika aktywności i twórczości. Wciąga go w polemikę, ale i w wielu miejscach zachwyca. Z tego względu jest trudne, mimo, że jeśli ktoś da się porwać przeczyta tą książkę szybko i bez zbytniego bólu. Przeczyta, ale czy naprawdę złapie tak główną myśl jak i niuanse?
Ilekroć myślę o książkach i rozumieniu konstrukcji intelektualnych ale nie formalnych (jak matematyka), przychodzi mi chętka, żeby kiedyś porządnie zapoznać się z książeczką, która na półce u mnie leży od czasów studenckich. Wolniewicza "Ontologię sytuacji" mam na myśli. Deklaruję się w jakimś bliżej nieokreślonym czasie "przyszłym niedalekim" przeczytać ją i coś o niej oczywiście napisać.
Trochę dużo dziś o formie, czy raczej stylu Camus, a nie o ty co on sam pisze. Ale z tym jeszcze poczekam, do samego końca lektury. Powiem tylko, że zajmuje się bardzo współcześnie ważnym kręgiem zaganień, potwierdzając poniekąd, moje podejrzenia, że problematyka ta w zasadzie w każdym momencie hostorii kultury zachodniej była w podobnie żywy sposób dyskutowana. A o czym? No którymś następnym razem :).
Jeżeli idzie o inne sprawy, zauważyłem trochę bałaganu myślowego w moim ostatnim poście o kodach czaso-przestrzennych, ale nie będę go (tj. postu) redagował. Natomiast poświęcę któryś z wpisów na bardziej formalne wprowadzenie.
Dostrzegam też pewne rozbieganie tematyczne moich wpisów, czas więc pewnie pomyśleć o tagach.