2007-03-23

Wrażenia z początków lektury

Zacząłem sobie regularnie czytać "Człowieka zbuntowanego" A. Camus. Nie spodziewałem się tak gęstej i w sumie trudnej lektury i nie sądziłem że w tak wysokie struny ta książka uderza. Jestem pozytywnie zaskoczony. Zacznę od tego, dlaczego uważam tą lekturę za gęstą i trudną.
Może tak zacznę. Traktuje ona o rzeczach bardzo abstrakcyjnych, zatem posługuje się pewnym zasobem pojęć które organizują świat o którym mówi, a które mimo, ze zaczerpnięte z coidziennego słownika, nie zawsze znaczą to samo co w ich codziennym użyciu. Naturalną i nudną procedurą w takim przypadku, w dziełach czysto naukowych (albo pisanych przez anglosaskich filozofów :) ), byłoby drobiazgowe opisanie co które pojęcie znaczy (odwołując się do pojęć jakoś bardziej oczywistych, co do znaczenia których jest mniej wątpliwości ze strony zdroworozsądkowo myślącego czytelnika). To prowadziłoby w końcu do ustalenia terminologii samego dzieła, jak i sposobu jej interpretacji w języku niemal potocznym za pośrednictwem owych definicji. Ten sposób pisania podobałby się zapewne i naszym lwowsko-warszawskim filozofom. Ma on wielką zaletę: wytrwały czytelnik jest w stanie - poświęcając odpowiednio dużo czasu i pracy - zrozumieć z dużą precyzją co zostało powiedziane. Ma też wadę - prowadzi często do tworów nudnych.
Esej literacko-filozoficzny, a tym właśnie jest "Człowiek zbuntowany" to poza wszystkim innym, literatura. Autor nie tłumaczy się z przyjętej ontologii a jej przekład na ontologię czytelnika zostawia temu ostatniemu, bez podawania mu wskazówek innych niż wewnętrzna logika tekstu, tj. sposobu w jaki pojęcia i myśli w nim wyrażone wiążą się ze sobą i w jakiej relacji pozostają te które są użyte w sensie potocznym, dla wszystkich zrozumiałym od tych, które mają znaczenie specjalne, wyróżnione. No, moze przesadzilem z tym brakiem wskazówek innych - są przecież punkty zaczepienia w postaci odwołań do kultury: autorów, postaci literackich i historycznych, cytatów, itd. co do których milcząco zakłada autor, że czytelnik je zna. Wpadamy zatem czytając w świat, w którym najpierw trzeba się rozeznać, ustalić co przez co rozumiemy, co znaczy co, a bez erudycji pokrewnej autorowi szanse na to gwałtownie maleją. A przy okazji, jest to proza wciągająca, miejscami błyskotliwa, pełna aforyzmów. Myśl autora wciąga, ale z przyczyn które wymieniłem napawa niepokojem - przynajmniej mnie - czy jest właściwie rozumiana.
Sądzę, że dla wielu moich kolegów, te cechy prozy Camus: trudność precyzyjnej jednoznacznej interpretacji, którą wszczepił w nią sam autor byłyby skrajnie irytujące. Bo postawa kogoś kto świadomie mówi w taki sposób, że dopuszcza by go mylnie zrozumiano, ma dla nich coś z oszustwa. Mnie jednak dość to odpowiada. To pisanie wymagające od czytelnika aktywności i twórczości. Wciąga go w polemikę, ale i w wielu miejscach zachwyca. Z tego względu jest trudne, mimo, że jeśli ktoś da się porwać przeczyta tą książkę szybko i bez zbytniego bólu. Przeczyta, ale czy naprawdę złapie tak główną myśl jak i niuanse?
Ilekroć myślę o książkach i rozumieniu konstrukcji intelektualnych ale nie formalnych (jak matematyka), przychodzi mi chętka, żeby kiedyś porządnie zapoznać się z książeczką, która na półce u mnie leży od czasów studenckich. Wolniewicza "Ontologię sytuacji" mam na myśli. Deklaruję się w jakimś bliżej nieokreślonym czasie "przyszłym niedalekim" przeczytać ją i coś o niej oczywiście napisać.
Trochę dużo dziś o formie, czy raczej stylu Camus, a nie o ty co on sam pisze. Ale z tym jeszcze poczekam, do samego końca lektury. Powiem tylko, że zajmuje się bardzo współcześnie ważnym kręgiem zaganień, potwierdzając poniekąd, moje podejrzenia, że problematyka ta w zasadzie w każdym momencie hostorii kultury zachodniej była w podobnie żywy sposób dyskutowana. A o czym? No którymś następnym razem :).
Jeżeli idzie o inne sprawy, zauważyłem trochę bałaganu myślowego w moim ostatnim poście o kodach czaso-przestrzennych, ale nie będę go (tj. postu) redagował. Natomiast poświęcę któryś z wpisów na bardziej formalne wprowadzenie.
Dostrzegam też pewne rozbieganie tematyczne moich wpisów, czas więc pewnie pomyśleć o tagach.

2007-03-21

Przyszła wiosna MIMO wszystko...

Przyszła wiosna, a z nią oczywiście... śnieg. Jest wstrętnie. Jestem niewyspany - skończyłem wczoraj w nocy nieszczęsną "Michnikowszczyznę". Z pewnością coś o niej napiszę, bo poza tym, że w wielu kwestiach się z nią nie zgadzam (przy czym głębokość mojej niezgody bywa bardzo różna), to bardzo dobry tekst podnoszący mnówstwo ciekawych i ważnych argumentów. Żeby z nim polemizować na poziomie na jaki zasługuje, trzeba by podobnej miary pracę co jej autor wykonać. Przekopać się przez publikacje, dokumenty i zweryfikować wiele faktów. Czasu i ochoty na tak gruntowne przygotowanie krytyki nie mam, więc tak sie poprzekomarzam. Ale dopiero kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości. Zaletą posiadania bloga, którego nikt nie czyta jest bowiem to, że żaden formalny czy też nieformalny (wywołany naciskami czytelników np.) przymus nie występuje. Sytuacja niemal idealna.
Z tego co ostatnio słyszałem w wypowiedziach ekspertów od "życia on-line", mój blog jest właśnie archetypicznym niemal przykładem bloga skazanego na zagładę. Ma mało linków, nikt go nie odwiedza i pisze się w nim głównie o pierdołach. Mam wielki szacunek dla ekspertów ale na razie nie ułatwię im zadania piszę. Jeśli ma zdychać to niech zdycha śmiercią naturalną a nie jako przedmiot samospełnienia się przepowiedni.
Idąc dalej. Oczywiście delikatne pobudzenia jakich doznaję zapoznając się po latach ponownie z Teorią Galois nie pozostają bez wpływu na moją pracę. Otóż i konstruktywnego nawet. Powiem w czym rzecz, choć będzie nudno i zawile.
Bezprzewodowe sieci telekomunikacyjne kolejnych generacji, w co wierzy się w branży mocno, będą oparte o technologie łącza radiowego typu MIMO (Multiple Input Multiple Output). W praktyce sprowadza się do systemów, w których urządzenie "węzłowe" tworzące infrastrukturę sieci (np. stacja bazowa czyli tzw. BTS w telefonii komórkowej, albo punkt dostępowy, czy jak się to tam w sieciach przyszłości będzie nazywać) do nadawania i odbioru miała będzie zespół anten oddalonych od siebie o kila-kilkadziesiąt centymetrów. Przenośny "telefon" czy "urządzenie subskrybenckie" jeśli już mamy brnąć w abstrakcję, podobie, będzie miał powiedzmy parę anten oddalonych od siebie o kilka centymetrów. To wystarczy, żeby tory, którymi informacja zakodowana w modulowanej odpowiednio fali elektromagnetycznej, docierała dość istotnie różnymi drogami zależnie od której anteny biegnie do której. Jak się okazuje, pozwala to efektywnie upakować więcej informacji przy zachowaniu takiej samej energii niezbędnej do jej transmisji. Diabełek tkwi w wyboldowanym szczególe. Otóż sygnały wychodzące z każdej anteny są sumami różnych sygnałów dla różnych anten odbiorcy. To jak kodować ciągi symboli nadawane przez te anteny, żeby wyciągnąć jak największą korzyść z tego upakowania okazuje się interesującym i dość trudnym zagadnieniem matematycznym. Tzn. wróć, inżynierskim, ale matematyka w naturalny sposób przy tym pomaga. Teoria tych "czaso - przestrzennych" kodów rozwija się bardzo bujnie. A ponieważ, każdy taki kod z matematycznego punktu widzenia można utożsamiać z pewnymi macierzami zespolonymi, warunki zaś upakowania wiążą się z warunkami odwołującymi się do rzędu i wyznaczników macierzy wchodzących w skład danego kodu, zadanie sprowadza się do dośc zawiłego zagadnienia optymalizacyjnego.
Na razie dobieranie tych kodów to pewnego rodzaju sztuka. W najprostszym przypadku, po inżyniersku i na czuja wypisuje się macierze, które wyglądają obiecująco ze względu na swoje wewnętrzne symetrie. Bardziej wyrafinowane podejście polega na przyglądaniu się rozmaitym teoriom algebraicznycm (np. teorii reprezentacji grup, teorii rozszerzeń ciał), w których macierze o współczynnikach zespolonych występują, i szuka się w wśród obiektów badanych w takiej toerii takich, których własności są obiecujące. To rzecz jasna znowu technika raczej heurystyczna, ale - i tu wracam do moich ostatnich lektur - żeby się w te heurezy bawić trzeba się za wczasu nieźle znać na rzeczy. Uff. Jeżeli ktoś ma wystarczający mętlik w głowie po moich wyjaśnieniach, proponuję bardziej systematycznie, np. zaczynając tu.
Po przydługich wyjaśnieniach docieram do sedna. Postanowiłem więc, że w tym roku, spróbuję się tym pobawić. Bez wielkich planów i nadzieji - po prostu zamiast krzyżówki czy sudoku poszukam sobie kodów. Zresztą, od kiedy zapoznałem się z problematyką kodów czasoprzestrzennych, mam wrażenie, że może udałoby się jednak tchnąć w tą ich teorię trochę więcej metodyczności (choć moja krytyka jest może na wyrost - w sumie nie jestem w tym ekspertem i może mój odbiór tej teorii jako zbioru wytrychów z miejsce brakującego klucza nie odzwierciedla rzeczywistego stanu tych badań). Nasuwa mi się tu pewna inna teoria, o której napiszę ale już innym razem, jako możliwa kandydatka na narzędzie z prawdziwego zdarzenia.
Zresztą te zagadnienia mają jeszcze inne ciekawe powiązania. Zdaje się, że podobnej klasy (co szukanie optymalnych kodów) problem występuje też w pewnych badaniach (modnych ostatnio) dotyczących kwantowej teorii informacji. Służę linkiem do interesującego artykułu, który kazał mi myśleć w ten sposób.
Tak więc dziś cieżej strawny kawałek.



2007-03-20

Powoli

Powoli, powoli, od jednego niezbyt higienicznie spędzonego weekendu do następnego. Pozwoliłem sobie niestety na pewne zaległości w pracy i teraz dzielnie usiłuję wypić nawarzone przez samego siebie piwo. Ale nie za szybko. Powoli. Smakując.
Powoli, brnę w sktypt z Teorii Galois. Mhhhmmm. Kurcze, naprawdę mi się to podoba. Choć czuję, ze umysł mam nieco ociężały i nie chwytam w lot wszystkiego. Ujęcie jest jakby trochę inne niż to kiedyś na studiach. No, w sumie zrozumiałe. Tam to był kawałek większej całości więc poskakaliśmy od jednego ważnego twierdzenia do drugiego. Tu materia jest nieco gęstsza, bardziej miodna bo wykład jest skoncentrowany tylko na tym.
W międzyczasie (mało mam czasu w sumie na lektury), przeczytałem sobie książeczkę "Banach geniusz ze Lwowa", autorstwa niejakiego Józefa Kozieleckiego, profesora psychologii, ponoć wybitnego. ni nie wiem czy ją polecać w ciemno. To w zasadzie zbiór trzech krótkich esejów autorstwa pana Kozieleckiego i dwóch notatek napisanych gościnnie przez matematyków. Autor jest wyraźnie zafascynowany Banachem z kilku punktów widzenia. Po pierwsze, w czym mu sekunduje, wyraźnie boli go, że tak wielka postać pozostaje nieznaną i niedocenioną w polskiej kulturze. Przy okazji, obrazuje to głębszy problem, wyłączenia w świadomości przeciętnych uczestników szeroko pojętej kultury matematyki. Zresztą admiracja dla matematyki i matematyków przebija z książki. Drugi punkt widzenia to psychologizowania, na któreym się za dobrze nie znam i ciężko mi ocenić czy dobre czy złe. O samej psychologii odkrycia matematycznego nie dowiemy się nic bardziej odkrywczego niż z cytowanej w bibliografii ksiązeczki Hadamarda "Psychologia odkrycia matematycznego". Natomiast co do osobowości Banacha to obawiam się, autor ociera się o granice komunału. Podobnie, zapowiadana jako prowokacja intelektualna, próba zestawienia ze sobą postaci Banacha i Mickiewicza (wydawałoby się nieco ryzykowne, nieprawdaż?) w końcu, mnie przynajmniej do niczego nie sprowokowała. I wreszcie, ulubiony w ostatnich latach temat wszelkich gawęd - rola "genius loci" dawnych kresów, szczególnej ich atmosfery i dobrodziejstw płynących z faktu, że był to tygiel kulturowy. Przyznam, że lubię o tym czytać, choć nie spodziewam się nigdy jakiejś szczególnej odkrywczości po tego typu rozważaniach. I nie zawiodłem się i tym razem. Więc reasumując, za wybitne osiągnięcie intelektualne tego dziełka uznać nie mogę, ale lektura przyjemna i pożyteczna.
Zbliżam się też do końca szlagiera mijającej zimy, tj. "Michnikowszczyzny" Ziemkiewicza. Musze przyznać, że mimo, że w wielu kwestiach nie zgadzam się do bólu z jej autorem, to książka jest prowokująca i momentami porywająca. Choć czasem trąci paszkwilem. Jeżeli do ostatniej strony utrzyma mnie w stanie lekkiego pobudzenia, to skrobnę coś i o niej na tym blogu.

2007-03-11

I znowu

I znowu dawno nie pisałem. A luty po prostu przemknął. Jakby go nigdy nie było. Został po nim jeden żałosny wpis na blogu. Marzec też w zawrotnym tempie zbliża się do swojej połowy.
Nie uzupełniłem też listy czytanych i przeczytanych książek (dziś to zrobię) i w ogóle, stałem się zupełnym leniem.
Podczytuję sobie pracę J. Baker'a o teorii Galois. 100 stronowy skrypt ściągnięty z sieci. To żadne tam nowe wyniki, po prostu "lecture notes". Miałem oczywiście wykład tej teorii na studiach, jako częśc rocznego kursu lagebry z teorią liczb. Ale chociaż dydaktycy twierdzą, że jest to teoria tak piękna, że młode umysły ją studiujące poraża, być może jako pierwsza "dorosła" teoria matematyczna z którą się stykają, moje doświadczenie było wówczas inne. Dziś, czytając sobie powoli i bez pośpiechu, doceniam ją coraz bardziej. Bogata w praktyczne (nawet dla elementarnej zupełnie matematyki) ale i zaskakujące konsekwencje, lekka i naturalna a równocześnie elegancką i wyrafinowana. Szczególnie, że nie odczuwam przymusu więc mogę sobie robić przerwy czy wycieczki na sąsiednie działki. I taka forma obcowania z tym kawałkiem matematyki daje mi dużo przyjemności.
Ostatni skok w bok jaki zrobiłem, to wycieczka w krainę szeregów formalnych, funkcji tworzących, ciągów definiowanych rekurencją liniową, itd. Klasyka. Solidny i pożyteczny kawałek matematyki, przydający się w życiu.
Za dużo polityki dookoła, co jak czuję zjada mnie trochę od środka, bo nie umiem spokojnie do tego podchodzić. Zaczynają mnie dręczyć obawy, że w sytuacji, gdzie nikt nie słucha swoich argumentów zacznie dochodzić do jakichś okropieństw. Na biurku obok mnie, leży czekający na swoją kolej "Człowiek zbuntowany" A Camus. Przeglądam tą książkę czasami i wyrywkowo podczytuję. Wiele myśli z niej do mnie przemawia, więc musze ją sobie systematycznie i na spokojnie przeczytać. Sądzę, ze analizy Camus dotyczące buntu, natury rewolucji i mechanizmów pożerających ją od środka, autodestrukcji i wywoływania destrukcji, pewnej nieuchronności i tragiczności (z greckiej tragedii rodem) przystają do naszej dzisiejszej rzeczywistości. Wypowiedziano za dużo słów, za dużo mostów spalono. Przykre to - widzieć tak głębokie pęknięcie, do którego zasklepienia trzeba będzie chyba pokolenia.