2007-01-24

Zmiana aury

Znowu dawno nie pisałem, zajęty trochę łamigłówkami, trochę pracą i kontemplujący wietrzną pogodę za oknem (wiatr to kolejny oprócz występujących tu w sezonie jesiennym mgieł przyczynek pogodowy do "krakowskiego spleenu", któremu czasami ulegam). Wczoraj w końcu spadł śnieg i właściwie cieszyłem się z niego jak dziecko. Co prawda wywołało to spore zamieszaniem komunikacyjne i ledwo wydostałem się z zatyłcza na którym przyszło mi pracować, ale ponieważ miałem misję polegajaca na odebraniu z pociągu wracającej z podróży służbowej żony, udałem się zamiast do domu do przylegającej do dworca Galerii Krakowskiej, by tam w jasno oświetlonym pełnym ludzi i działającym z premedytacją antydepresyjnie (wiadomo, że szczęśliwi są lepszymi konsumentami niż nieszczęśliwi, którzy mają skłonności do abnegacji, tyczy się to większości artykułów z wyjątkiem używek jak alkohol i papierosy) miejscu odzyskiwać równowagę ducha. Uff, myślałem, że nie skończę tego zdania. W każdym razie, pociąg, o dziwo, nie spóźnił się, a mój duch ową wyprawą podobnie jak zmianą pogody wydaje się być trochę lepiej zbalansowany.
Nic nie czytam prawie ostatnio - postępy w lekturach żałosne. Ale to wszystko przez te inne zajęcia. Poza tym, jeżeli chodzi o Pontriagina, to brak postępów mierzonych w stronach nie oznacza, że się nie posuwam do przodu. Trafiłem po prostu na szczególnie subtelny moment i kilka razy już próbowałem ten próg przeskoczyć z satysfakcjonującą dozą zrozumienia. To częste niestety zjawisko kiedy umysł "miętki" walczy z twardą choć piękną teorią. Czytając książki matematyczne, są momenty, gdy przestajemy poruszać się w przód a zaczynamy w głąb. Rozmiar książki czy pracy przestaje więc oddawać rzeczywisty wysiłek jaki trzeba włożyć w przeczytanie jej ze zrozumieniem.
Przy okazji, dostałem uczulenia na wiadomości polityczne we wszelkich odbiornikach. Słucham i oglądam tylko tyle, żeby wiedzieć co się dzieje i wyłączyć się w tej ekstremalnie krótkiej szczelinie czasowej pomiędzy zrozumieniem przekazu a wzrostem ciśnienia tętniczego. Sztuka trudna, ale zdaje się do opanowania.
Kończę, wracam do wyzwań, które czekają na mnie w pracy i w domu, nie mogę im bowiem dać wyrosnąć bo z wielkimi sobie nie poradzę...

2007-01-17

Łamigłówki

Kolega podesłał mi link do strony, gdzie prowadzony jest serwis z zadaniami z programowania. W pierwszym odruchu oddałem się z pasją rozwiązywaniu, tj. pisaniu programów rozwiązujących zadania. Miłą i pasjonującą (a bywa, że i pożyteczną) rzeczą jest rozwiązywanie tego typu łamigłówek, niesie niestety (szczególnie w atmosferze konkursu, z rankingami etc.) pewne niebezpieczeństwo. Mianowicie, czarno na białym można się przekonać, że nie jest się tak "smart" jak to się zwykło o sobie samym myśleć. Doświadczyłem tego i ja w tym przypadku i mam lekko melancholijno-depresyjny nastrój z owego powodu. Prawdę mówiąc, uważam, że jestem do niczego.
Łamigłówki. Ciężko wymyślić naprawdę dobrą łamigłówkę. Musi mieć moim zdaniem parę cech. Te najbardziej uchwytne, decydujące o popularności np. krzyżówek czy innych szarad (choć są to łamigłówki trochę moim zdaniem pośledniejszego rodzaju) a na pewno o światowym sukcesie takiego na przykład sudoku jest to, że rozwiązujący musi widzieć postępy swojej pracy. Wspomniałem tu już kiedyś na tym blogu o znaczeniu punktów odniesienia, by droga stała się znośną. Ta prawda w całej rozciągłości tyczy się i łamigłówek. Drugą cechą - tym razem prowokującą umysł - jest estetyka problemu, coś znacznie mniej uchwytnego. Jakaś symetria, graficzna forma, ujmująca swoją harmonią - taka jest w moim odczuciu słynna niegdyś kostka Rubika. Umysł ludzki dąży do przywrócenia harmonii - taki to z nas już gatunek. To nie zawsze dobra cecha - uciekanie od rzeczywistości, która harmonijna nie jest - ku jej koncepcjom uproszczonym, ale dającym poczucie owej harmonii, domknięcia, w czysto logicznym sensie, to pożywka np. dla wszystkich ideologii, od religii po marksizm włącznie.
Programowanie ma wiele z cech łamigłówki. Aspekt estetyczny przejawia się tu w formalnych konstrukcjach językowych, ale przeważa ów pierwszy czynnik. Można śledzić swoje postępy, widać koniec, widać etapy. Postępy w zmaganiu się intelektualnie z problemem są mierzalne i sprawdzalne. W tym upatruję po części powody, dla których tak wielu ludzi i z taką pasją sie za to bierze. Matematyka, w swoich konstruktach, jeśli się już je pozna daje dużo żywsze poczucie harmonii. Ale ta praca to często harówka, w której prawie do samego końca nie wie się czy ów koniec się zbliża. Punkt pierwszy dobrej łamigłówki odpada. To robota dla twardzieli. Wymaga wielkiej wiary w siebie, albo nieco tragicznej determinacji. Rozwiązania często po wielu tygodniach pracy pojawiają się jakby znikąd, wydając się być gdzieś na bocznej ścieżce w stosunku do pracowitych dociekań.
Cóż, swoje niepowodzenia na polu igraszek intelektualnych zamierzam znieść po męsku. Nie będę się przecież rozczulał nad sobą, tylko oddam się zabawie (szaleństwu? próbie?) z jeszcze większą zaciekłością. Pozwoliłem sobie na ten wtręcik w celach autoterapeutycznych i tylko dlatego, że i tak nikt tego nie czyta...
So much to code so little time...

2007-01-15

Podróże w czasie

Zacznę od nocy z piątku na sobotę. Wytworzyła się owej nocy sprzyjająca rozpasaniu i dekadencji aura, ze względu na to, że mój przyjaciel I.W. po latach bodaj 17 zakończył studia otrzymując tytuł magistra fizyki. Ponieważ moja żona wyjechałą za Wisłę, nie wzięła udziału w obchodach, ja natomiast szalałem pławiąc się w alkoholu głównie w postaci piwa i napawając dyskusjami coraz bardziej bełkotliwymi do godziny 5:30 w sobotę. Tak oto uczciliśmy pełną, bywało smutnych, niespodziewanych zwrotów, upadków i podnoszenia się z klęski, pasjonującą historię spinającą klamrą PRL z IV RP. Brawo. Przy okazji, nostalgicznie wspomniałem czasy, gdy podobnych przygód właśnie z I.W doświadczaliśmy częściej, żeby nie powiedzieć, dość nagminnie. Nie jest to jednak tryb życia, któryz z czystym sumieniem miałbym komuś polecić a i sam preferuję dziś godniejszą i mniej narażająca na szwank zdrowie egzystencję.
Soboty z racji wyżej wymienionych wydarzeń, w zasadzie prawie nie było. Jedyne, co godniejsze uwagi, to fakt, że powróciła moja żona ze służbowegu wyjazdu za Wisłę z koszykiem jakichś prezentów, które dostała, z których najatrakcyjniejsza (wbrew pozorom, bo była wśród nich i flaszeczka śliwowicy, której nie otworzyłem mimo silnej pokusy) i przydatna w leczeniu kaca wydała mi się książka Makłowicza i Mancewicza "Zjeść Kraków". Dziełko owo w systematyce literackiej przynależy do gatunku gawęd o mieście. Jest lekkie, w porywach dowcipne, trochę zmanierowane, w istotnych fragmentach nieaktualne, i chyba opracowane dość pospiesznie. Niemniej jednak na parę godzin wciągnęło mnie na tyle, że podstawowe funkcje organizmu wróciły do stanu właściwego. Ugotowaliśmy obiad, pogapiliśmy się w telewizor i łagodnie przenieśliśmy się w niedzielę.
Atrakcją niedzielną - przejażdżka a potem spacer po mieście i kino. Tym razem postanowiliśmy wybrać (pomni zeszłotygodniowych doświadczeń) jakiś film w lżejszej nieco tonacji. Padło na Deja Vu z D.Washingtonem w roli głównej. Nie będę się wgłębiał w fabułę (Oscara za scenariusz jak wieszczę nie będzie), niemniej jednak oś jej stanowi zamach terorystyczny, którego dzięki technologii podróży w czasie daje się jednak uniknąć post factum (zdaję sobie sprawę z absurdalności tego zdania, ale tak to już jak się czasem zaczniemy bawić jest). To przypomniało mi ten, wydawałoby się trochę wyeksploatowany temat i jakoś, przez odległe skojarzenie, powiązało mi się z piątkowo sobotnim balangowaniem, studencką epopeją między epokami którą opijaliśmy, zgubieniem soboty i wspominkami.
Podróże w czasie. Wielki topos literatury popularnie zwanej fantastyką naukową. Od Wells'a, którego bohater wszakże podróżował w czasie niemal turystycznie i nie grzebał zbytnio w swojej własnej przeszłości, przez co "Wehikul czasu" pozbawiona jest posmaku paradoksu, przez całą plejadę innych: P.Dicka (doskonałe "Zaczekaj na zeszły rok" czy choćby rozdwajający się czas "Człowieka z wysokiego zamku"), przez rozrywkowy "Filmowy wehikuł czasu" Harrisona który w dziecięctwie pożarłem gdy drukowany był w "Fantastyce" lub przebój kinowy jak "Back to the Future", po błyskotliwą i nieodmiennie ilekroć ją czytam zabawną groteskę Lema.
Wymieniać by długo. Czasy rozwidlające się i koliste, pętle i powroty. Teoria względności (do przez nią przewidywanych teoretycznych możliwości odwołują się gęsto autorzy SF) otworzyła worek ze spekulacjami obalając absolutne rządy newtonowskiego linearnego czasu. Ciekawostka: to Kurt Godel podał przykład rozwiązania einsteinowskich równań pola ogólnej teorii względności które dopuszcza właśnie zamknięte pętle czasopodobne - w żargonie relatywistów to jest kolisty czas, pętląca się historia. Do dziś zresztą wciąż sporo na ten temat dociekań ocierających się o fantazję. Niemniej jednak, ukoronowanie gmachu relatywistycznej kosmologii (a więc badań nad równianiami pola grawitacyjnego Einsteina), twierdzenia Penrose'a i Hawkinga o osobliwości, które są przyczynkiem do innego fascynującego tematu - początku i końca świata (z perspektywy fizyki oczywiście), wykluczają takie dziwactwa dołączajac zakaz ich istnienia do rozsądnych fizycznych założeń o wszechświecie. Bardzo racjonalnie i bez ekstrawagancji. Ale to w sumie geometria a nie fizyka już chyba. No i lata 70-te...
Dziś wiele się dzieje w kwestii badania natury czasu. Powiem szczerze, że większości tego co się pisze, nie bardzo rozumiem choć usilnie się staram. Polecam zamieszczony w linkach bloga "This Week Findings..." Johna Baez, gdzie sporo tej nowej fizyki jest zajmująco skomentowanej. Mnie osobiście tematem zafascynował wspaniały naukowiec, myśliciel i niezwykły popularyzator ks. Profesor Michał Heller, którego swego (dość odległego już) czasu miałem przyjemność i zaszczyt poznać osobiście jako student. W jego książce "Osobliwy wszechświat" można poczytać o twierdzeniach Hawkinga i Penrose'a a jego badania z tego już wieku skupiają się wokół geometrii nieprzemiennej, w której upatruje on matematycznego formalizmu pozwalającego wniknąć w fizykę początku wszechświata, naturę rzeczy i początek czasu.
Ech, żebym nie był takim leniem... Wiele musi jeszcze książek się przewinąć przez moje ręce zanim coś o tym może kiedyś kompetentnie napiszę. Na razie pozostaje mi tylko podzielić się fascynacją i pożegnać się na dziś fragmentem z T.S.Elliota:

Time present and time past
Are both perhaps present in time future,
And time future contained in time past.
If all time is eternally present
All time is unredeemable.
What might have been is an abstraction
Remaining a perpetual possibility
Only in a world of speculation.
What might have been and what has been
Point to one end, which is always present.
Footfalls echo in the memory
Down the passage which we did not take
Towards the door we never opened
Into the rose-garden. My words echo
Thus, in your mind.
But to what purpose
Disturbing the dust on a bowl of rose-leaves
I do not know.

2007-01-11

Nadrabiam tydzień

Ostatni weekend i kolejne dni w sumie stracone. W sobotę wybrałem się z małżonką na dzieło M.Gibsona Apocalypto. Dzięki Bogu, nie była to pierwsza randka... Pomijając okrucieństwo obrazu, mam wątpliwości co do jego przesłania. Tak tytuł jak i wprowadzający w film cytat sugerowałyby, że będziemy mieli do czynienia z jakimś freskiem ukazującym upadającą cywilizację, albo moralitetem czy czymś w tym rodzaju. Nie mamy. Napinając mięśnie interpretacyjne, mogę się zgodzić na dość błahą przypowieść i (ale to już na granicy wylewu od tego napinania) na próbę jakiegoś głębszego przesłania. Jakiego? Moje teorie idą następującymi tropami:
1. cywilizacja, która była z gruntu zła, bowiem niszczyła i zabijała, bez szacunku dla życia i wolności innych, zasłużyła na swój los i została zapomniana i zniszczona do szczętu bo wszyscy o niej chcieli zapomnieć.
2 W nawiązaniu do p.1. europejczycy (którzy są przedstawienie tylko w końcowej scenie) którzy byli bezpośrednią przyczyną zagłady owej cywilizacji przynieśli światło barbarii i powstrzymali potężną rzeż, która notorycznie miała miejsce za sprawą owej zbrodniczej kultury.
3. Kultura degeneruje się i staje się zła nie szanując życia ludzkiego, popadając w pychę (i popełniając przy tym wiele grzeszków pomniejszych, jak stosunek do dzieci, rodziny itd., co kontrast w postaciach ofiar i prześladowców bardzo podkreślał ). Rozumiem, że miały tu być jeszcze jakieś nawiązania do współczesnej "cywilizacji śmierci" jak lubią mówić niektórzy, więc dość nieudolnie dodany jest delikatny posmak moralitetu.
Ale film, głównie jest jatką od której chwilami ciężko nie odwrócić głowy. Moja żona twierdzi, że za całą historią stoi poważna choroba psychiczna reżysera, co nie jest pozbawione podstaw.
Jest jeszcze jedna teoria nawiązująca do punktów do punktu 3 (jakoś chyba sam przed sobą usilnie staram się coś z tego filmu wydobyć), że drastyczność filmu ma widzowi uświadomić, że jak jakiś Maj też napawa się przemocą i mordem. To w sumie byłoby niezłe. Jako matematyk z wykształcenia takie zabawy w samoodniesienia i gry z publicznością, jeśli inteligentnie zrobione zawsze odbieram z intelektualną frajdą. Tu jednak albo tego nie ma, albo nieinteligentnie zrobione. Frajdy nie miałem.

Niedzielę spędziłem głównie przed telewizorem, z jakichś perwersyjnych powodów nie mogąc oderwać oczu od żałosnego show, które sobie zafundowaliśmy. Mam na myśli, niesławny i niebyły ingres biskupa Wielgusa. Przez moment nawet mnie korciło, żeby wydobyć z siebie jakąś obszerniejszą wypowiedź na ów temat na tym blogu, splata się w tych wydarzeniach bowiem kilka frapujących tematów. Całe szczęście wrodzone lenistwo powstrzymało mnie przed tym krokiem. Słów wypowiedziano już dostatecznie wiele...

Dwa kiepskie widowiska w jeden weekend.

Pozostałe dni właściwie nie warte wzmianki. Ach, może poniedziałek, bo jadłem "na mieście" z moim przyjacielem. Ze smutkiem konstatuję, że czasy współczesne, ta cała ni to debata ni walka polityczna pełna dość odrażających chwytów i paskudnej retoryki, kładzie się cieniem nawet na bardzo bliskie i nie raz sprawdzone relacje między ludźmi.
Smutno się trochę robi, a nie mam właściwie nic wesołego do napisania. Dwa kolejne dnie zupełnie nijakie, dziś w zasadzie też. Za oknem wiatr. No może chociaż on wnosi jakiś burleskowy rodzaj humoru w tegotygodniową egzystencję. Otóż wychodząc dziś (póżno) z pracy zastałem dwóch podekscytowanych strażników, którzy przekrzykując się niemal opowiedzieli mi straszliwą historię zmiecionego wiatrem tojtoja, który budził grozę na parkingu przed firmą i bohaterskich ich zmagań z jego ustawieniem i zamocowaniem. No dobra, w rękach jakiegoś speca od slapstickowych komedii, może coś by z tego było. Ale w moim kiepskim humorze, znowu zbudowałem sobie z owej wypełnionej fekaliami budki szalejącej wśród samochodów jakąś metaforę współczesności.
Dość, dość. Coś konstruktywnego. Jeżeli ktoś tu zagląda zauważył, nawet na tej statystycznie kiepskiej próbce trzech wpisów, że nie jestem człowiekiem systematycznym. Postanowiłem się więc trochę zmobilizować i wprowadzam nowy dział w blogu, gdzie będę wpisywał co aktualnie czytam i na której jestem stronie. Postaram się odświeżać codziennie i nie będę kłamał. W ten sposób, w obawie przed pogardą patrzących dla mojego lenistwa, może zmuszę się do bardziej systematycznej lektury przynajmniej. A i o książkach miło będzie podyskutować, jeśli ktoś z czytelników zainteresuje się moją aktualną lekturą.

2007-01-04

Medytacje za biurkiem.

Dobrze jest zacząć rok od jakiejś, pozornej nawet zmiany. Magia dat, zmieniających się numerków, astronomicznych wydarzeń itd., które mają stanowić cezurę między starym i nowym jest przeze mnie akceptowana, z pełną świadomością tego, że jest to bzdura. Jak każda magia, zakłada wpływ manipulacji symbolami (słowami, numerami, gestami) na rzeczywistość, oraz zakłada związki między nie mającymi fizycznie nic ze sobą wspólnego wydarzeniami, przez fakt, że jednemu z nich nadaje się znaczenie symboliczne które jakoś zmienia sens drugiego. Nie wiem dlaczego, ale pozostając racjonalistą nie czuję wielkiego dyskomfortu kiedy na własny użytek w takie magiczne myślenie się bawię. Wszystkie te postanowienia noworoczne np. to jakieś echa myślenia magicznego (czym bowiem miałyby się różnić od postanowień w innym czasie roku?). Z drugiej strony, jest taki psychologiczny efekt - kiedy np. wędruje się długą monotonną drogą, i sama myśl o tym ile jeszcze zostało przed nami działa na człowieka przygnębiająco, niektórzy, np. ja, liczą kroki, albo mijane drzewa, albo myślą oznaczają kolejne etapy wędrówki. Droga tak przez przestrzeń jak i czas da się łatwiej znieść, gdy konsumowana jest w małych kęsach.

Ja, skoro o o zmianach mowa, jak na zwierzę koroporacyjne i wyścigowego szczura przystało, zmieniłem z początkiem roku kubik w naszym "office space", na przylegający do okna. W symbolice koroporacyjnej to jawny awans, choć nie wiąże się z żadną zmianą stanowiska, ruchem w hierarchii służbowej czy wzrostem pensji. Powinienem za to być szczęśliwszym bo docenionym biurokratą - i oczywiście, w swoim konformiźmie, korzystając z faktu, że stany psychiczne innych ludzi nie są nam dane w bezpośrednim doświadczeniu a poznajemy je przez obserwację ich zachowań, pozostawię bliźnich, ze szczególnym uwzględnieniem przełożonych, w przekonaniu, że tak właśnie jest. Szczególnie, że bycie biurokratą nie jest zbyt trudne a bywa nieźle płatne i jeśli ktoś nim za godziwą pensję został powinien chcieć nim pozostać jak najdłużej. Przekładanie papierków z miejsca na miejsce wydobywa z człowieka samą jego esencję. Jeśliś osobnikiem nudnym, pozbawionym zainteresowań - zdegenerujesz się jeszcze bardziej i staniesz się kwintesencją nudy. Jeżeli jesteś człowiekiem otwartym na świat, posiadającym zainteresowania i talenty: to wielka szansa aby zakwitnąć. Przykłady: choćby Albert Einstein, który dokonywał zaczynu rewolucji w rozumieniu przestrzeni i czasu pędząc żywot urzędnika patentowego albo Pierre Fermat, który rozmyślał nad zagadnieniami teorii liczb i zabił klina matematykom na bez mała następnych 330 lat będąc radcą sądu w Tuluzie.
Pławię się więc w mej biurokratycznej nirwanie z ciekawością oczekując jakież to genialne dzieła i ze mnie się wydobędą ;)

2007-01-03

Ready... steady... go

Postanowiłem notować tu co jakiś czas parę przemyśleń, uwag itp. Kiedy tak postanowiłem, wydawało mi się, że będę miał znacznie więcej czasu żeby zredagować je jakoś bardziej porządnie, ale już przy pierwszej notce (której w sumie nie opublikuję, bo - o paradoksie - pisałem ją tak długo, że straciła na aktualności!) okazało się, że na taki komfort nie mogę sobie pozwolić. Więc będzie to notatnik raczej częściej pośpieszny i nieporządny niż poukładany i dopieszczony.
Zaczynam pisać z początkiem roku 2007. Jeszcze odchorowuję świąteczne i noworoczne obżarstwo, dość umiarkowane (jak na mnie) opilstwo i prowadzę heroiczną walkę z hojną ręką podarowanymi nam przez rodzinę wiktuałami ze swiątecznego stołu. Tak oto pozbyli się w dużej części kłopotu i pewnego moralnego dylematu (wiadomo bowiem, że wyrzucanie jedzenia jest w w kraju naszym bluźnierstwem - "do kraju tego gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez umiłowanie dla darów nieba" etc.). Ja natomiast niebezpiecznie przekraczam kolejny stan krytyczny mojej wagi a - co niechybne - przegrawszy w nierównej walce z zalegającymi lodówkę pokarmami, odwalę brudną robotę i zaniosę czego nie zmogę, zanim się nie stanie niezdatne do jedzenia, na śmietnik.
Zawsze a propos jedzenia, przekarmiania, wmuszania, wspominam moją świętej pamięci babcię, która każdego musiała nakarmić a próby wyłgania się, choćby nie wiem jakimi argumentami i zaklęciami poparte, przyjmowała z takim cierpieniem, że nikt nie był w stanie, widząc je, jej odmówić. Był to jakiś najczulszy i gdzieś tam u spodu z, w porywach smutnej, historii jej życia wypływający gest, czysta w symboliczne ofiarowanie jedzenia zaklęta miłość dobroć i życzliwość. Z rezygnacją ale i ze zrozumieniem, pamięć jej również mając na względzie, poddaję się więc owym rytuałom ucztowania w gościach (nie bez pewnej przyjemności - przynajmniej na początku uczty), zabierania co nie zjedzone, głośnego chwalenia i dokładek ku zadowoleniu gospodarzy. A teraz cierpię...
Skoro to pierwszy wpis, zanotuję sobie dobrą radę na przyszłość: uważać na ortografię. Z tajemniczych powodów narosło we mnie przez lata przekonanie, że pisze ortograficznie. Otóż rzut oka na parę linijek moich dokonań w tej notce i kilka poprawek jakie właśnie naniosłem, dowodzi, że jest to przekonanie fałszywe. Muszę się pilnować. Ortografii uczono mnie metodami drakońskimi, które za sprawą ministra edukacji wracają (i to, kurwa, w wielkim stylu), polegającymi na przepisywaniu do zeszytu książek. Pamięć somatyczna - jasne? Wyrabiał się przy tym charakter pisma podobno, a należało przepisywać dobrych stylistów - żeby i tego miodu coś na człowieku zostało. Nie umiem ocenić obiektywnie owej metody albowiem pozostaje dla mnie to ćwiczenie do dziś przeżyciem traumatycznym. W każdym razie, po rodzynkach, które wyłapałem, po charakterze mojego pisma ręcznego, którego mój pt. czytelnik nie pozna raczej - z korzyścią dla siebie - i trącącej nieco grafomanią meandryczności stylu, wnoszę, że owe metody poniosły klęskę całkowitą.
Na tym kończę na dziś, z beczki złażę.