Pokazywanie postów oznaczonych etykietą humor. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą humor. Pokaż wszystkie posty

2009-10-29

Z życia Majów

Słońce stanęło w zenicie wpadając niemal pionowym promieniem przez otwór w suficie do wypełnionego dymem odurzających ziół pomieszczenia i oświetlając ołtarz na którym złożono tak wiele ofiar. Słychać było rytmiczny głos klaskania i przeciągłe mruczenie kapłanów. Quiptzlaxa słaniał się na nogach: trans trwał od samego poranka. Wizje przychodziły i odchodziły a każda kolejna ich fala oznaczała kolejną coraz silniejszą konwulsję.Czyżby bogowie chcieli aby przerwał już dzieło któremu za ich sprawą poświęcił całe życie? Czy któraś z mruczących, umazanych na twarzy niebieską farbą postaci otaczających go kołem poniesie ciężar kiedy on umrze przyjmując na siebie kolejne widzenie?

Była to krótka myśl, bowiem zmęczony umysł kapłana znowu wyczuł zbliżanie się obrazów. Opar otaczający go w pomieszczeniu na szczycie Najświętszej Piramidy wydał mu się najpierw gęstszy, wszystkich i wszystko co go otaczało okryła mgła, potem zniknęły dźwięki i zapachy. Dopiero po chwili z mlecznej otoczki zaczęła wyłaniać się wizja.

Dostrzegł, najpierw słabo, potem coraz wyraźniej jeden ze znanych mu już krajobrazów. Quiptzlax słuchał głosu bogów i oglądał to co chcieli przekazać jego ludowi od bardzo wielu faz świętej planety. Obrazy przyszłości rzadko już teraz zaskakiwały go czymś nowym. Nie musiał ich rozumieć, bogowie oczekiwali od niego jedynie wiernej relacji, opowieści która zostanie zapisana w kodeksach i wykuta w kamieniach stanowiąc Wielki Kalendarz - dzieło dla którego przyszedł na świat. Ten obraz jednak był dla niego zrozumiały. Widział wielki plac, kapłanów i uniesionych religijnym szałem uczestników. Odbywała się święta gra. Obrzęd w przyszłości był inny, piłki dotykano nogą a nie ręką i nie kończył się ofiarą dla Xolotlu, ale był zarazem podobny do tego jaki odprawiał i jego lud. Zdziwiony spostrzegł, że nie pierwszy już raz objawiają mu się ci sami wojownicy z emblematem przypominającym świętego jaguara lub raczej pumę i białym ptakiem na czerwonym polu, w strojach o kolorze mleka i krwi.

Mimo stanu w jakim się znajdował na twarz Quiptzlaxa wypełzł uśmiech na wspomnienie poprzednich wizji gry wojowników białego ptaka i pumy. Z trudem powstrzymał umysł przed napływem wesołości, która mogłaby zakłócić trans. Gdy powróciła ostrość widzenia przed oczyma kapłana zaczęło dziać się coś dziwnego i sercem Quiptzlaxa wstrząsnęła trwoga. Jeden z owych biało-czerwonych uczestników gry popchnął nogą piłkę która niczym wypuszczona strzała wpadła w siatkę okalającą brzeg placu którego bronili wojownicy przeciwnej drużyny. W tym momencie czarno odziany arcykapłan wydał z siebie przeciągły gwizd i wielki tłum wpadł w ekstazę.

Quiptzlax osłupiał z niedowierzaniem. Czuł, że wie dlaczego bogowie zsyłają na niego tą scenę: to kres jego pracy. To kres kalendarza. Więcej nie będzie już nic: żadnej następnej fazy księżyca, kolejnego wschodu ani zachodu słońca ani następnej fazy świętej planety, którą potomność nazywać będzie aż do tej objawionej mu chwili "Wenus".

Przerażenie zaczęło ustępować zmęczeniu, ponownie pojawiła się mgła ustępując powoli miejsca dymom kadzideł, wróciło mruczenie i zapach ziół. Stary kapłan stał skamieniały, ostatnie wspomnienie wizji końca świata to dziwne znaki niby ogniem rozjarzające się nad placem świętej gry:

"POLSKA MISTRZEM EUROPY W PIŁCE NOŻNEJ 2012".

2009-02-06

Do pracy w siedem kurew

Nakręcam się rano wiadomościami w telewizji i szybkim oglądem pogody za oknem - zwykle pada albo mgła albo wielki mróz albo chlapa albo nieznosny upał. Generalnie wychodzę z domu z "kurwa" na ustach. Pod domem mam przystanek. Patrzę - jeżeli akurat nie ucieka mi właśnie mój autobus - kręci się po nim nieprzebrana chmara studentów i czeka, oczywiście, na ten sam co ja. Druga "kurwa".
W końcu przyjeżdża: spóźniony i napchany. Chmara rzuca się a ja za nią. Rozpęd i wbijam się w biomasę na tyle głęboko, żeby zamykające drzwi nie obcięły mnie jako odrywającego się od niej gluta. Jestem w środku. Gdyby wszyscy na raz wzięli oddech autobus by niechybnie eksplodował. Rośnie w nas nienawiść. Rozglądam się na ile to możliwe: jest. Patrzy na mnie tym swoim złym wzrokiem. Ma beret na głowie. "O ty" myślę sobie. W XVII wieku za takie patrzenie skwierczałabyś już, za rzucanie uroków, na stosie, czarownico jedna. Symetria. Nienawidzę jej tak jak ona mnie. Trzecia "kurwa" (w myślach).
W końcu dotelepujemy się do pierwszego przystanku przy Akademi Rolniczej (a nie, nie, przepraszam, przy Uniwersytecie - ja pierdolę - Rolniczym). Przyszli dyplomowani żeńcy, oracze i poganiacze krów wysiadają. Pierwsza transza studentów - druga na kampus UJ zostaje. Możnaby ewentualnie pomyśleć o głębszym oddechu, może nawet poczytać, może nawet usiąść. Czwarta "kurwa" z wyrazem błogości.
Ale nie. Ciśnienie nie może opaść. Odzywa się... Wysokość głosu odpowiada progowej częstotliwości bólu, głośność nieproporcjonalna do budowy ciała, wchodzi dość szybko na obroty i zaczyna szczekać (do koleżanki, kolegi, komórki itp):
do której wczoraj siedziała,
  co jej mama z domu dała,
    czemu nie widziała się z chłopakiem,
      że ćwiczenia mają z burakiem,
        czego sobie nie kupiła,
          co gdzie i po co sobie wsadziła.
Zaciskam zęby i usiłuję opanować pękanie pod czaszką. Ile to jeszcze przystanków zanim sobie pójdzie? Siedem? Nie! Osiem! Piąta "kurwa".
W końcu jest kampus, wysiadają. Pusto. Książki otwierać już nie warto - tylko trzy przystanki. Autobus uwolniony od ciężarów, podskakuje wesoło na wybojach. Trzeba wykorzystać - rozluźniam mięśnie i traktuję tę trzęsiączkę jako ćwiczenie relaksacyjne. W końcu przystanek ostatni. Jego Ekscelencja, Jaśnie Panujący Menadżer Autobusu w dawnych czasach zwany kierowcą zdążył już wyświetlić "Zjazd do zajezdni" i łaskawie otwiera drzwi. Wiadomo, zjazd do zajezdni, więc nie będzie podjeżdżał do przystanku tylko wypuszcza nas niedobitków na środku zatoczki. Zamykam oczy i skaczę w tą otchłań jaka pojawia mi się pod nogami, bez pewności co mnie czeka w szaroburych odmętach kałuży. Chwila strachu... żyję! Tylko po kostki. Szósta "kurwa" z wdzięcznością.
Prawie, prawie jestem u celu. Przeszkoda ostatnia. Ulica. Staję, biedny żuczek, na przejściu dla pieszych i czekam zlitowania. Sznur samochodów. W nich zadowoleni uśmiechnięci ludzie. To jest życie! Jedzie sobie i pierdoli, że podzielił komuś świat na pół bez szans dostanie sie na tę druga połowę. Jest luka - możnaby przejść, ale nadjeżdżający kierowca też to dostrzega. Rozszerzone źrenice, silnik nabiera obrotów. Idealna symbioza człowieka i maszyny. Przecież nie będzie frajerem, żeby puścić pieszego i stracić bezcenne 10 sekund, no nie? Mijają minuty a one jadą. Dojrzewam do skoku. Myślę o marności tego świata i rzucam się pod nadjeżdżający samochód. Pisk opon. Kolejna "kurwa" - tym razem nie moja. O jak miałbym karabin maszynowy... Boże, to byłoby piękne... Dopadam drugiego brzegu ulicy. To już niedaleko i żadnych przeszkód więcej. Ósma "kurwa" dopiero jak otworzę e-maila w pracy...

2007-06-01

Spam

Kiedyś ku rozweseleniu serc u grupy ludzi, z którymi kontakt mi trochę zamiera (politykowaliśmy na sieci aż miło, ale jakoś się urwało), kiedy depresja zaglądnęła w oczy popełniłem małą humoreskę. Sprowokowały mnie do tego dość niesystematyczne odwiedziny na moim koncie onetowym, gdzie wpada już prawie tylko spam. Wygrzebałem ją z przepastnych archiwów tamtego forum, tym razem pod wpływem przemelkowego postu o rozpoznawaniu spamu i postanowiłem przenieść ją na tego bloga. Z dedykacją dla owych przyjaciół i uwagą, że wszystkie postaci w niej występujące są prawdziwe a zbieżność z rzeczywistością jest 100%, tyle tylko, że nijak nie mogę tego udowodnić, bo spam po nonszalancku kasuję.

Tak sobie człowiek siedzi nieświadom niczego

a świat obraca się właśnie dookoła niego. Polują nań atrakcyjne kobiety, tabuny przyjaciół martwią się o niego, a sympatyczni ludzie pragną jego
powodzenia w finansach i ogólnie w życiu. Precz smutki. Jestem centrum społecznego wszechświata.
Ta prawda staje przede mną w całej swej nieodpartości kiedy raz w tygodniu sprawdzam moja stareńką i z rzadka używana skrzynkę pocztowa. Dziś np: Brandie proponuje mi cudowne inwestycje podobnie Neva Hurt (otwiera się jakiś świeży biznesik w Hollywood, parę groszy teraz i będę opływał w dostatki do końca życia), Cletta Howel w trosce o moje zdrowie zdradza mi sekretny adres internetowej apteki, Amy ma dla mnie oryginalne podróbki rolexów za psie pieniądze, Rossi Rosseann i Verna Choi bardzo martwią się o moje życie erotyczne. Rossi ma wątpliwości co do mojej hmmm...jurności i proponuje mi interesujące specyfiki, Verna nieco bezczelnie sugeruje, że moja żona może mieć zastrzeżenia co do moich rozmiarów - ale nie każe mi desperować tylko zapoznać się najnowszymi osiągnięciami w tym względzie (kochana Verna).
Galinochka, Galinochka,... - niezwykle czuły list. Wspomina gorącą korespondencję ze mną (cholera, musiałem ją znać pod jakimś innym imieniem), tęskni i zaprasza na swoją stronę. Simeon i Matt, kochane chłopaki, dzielą się najnowszymi znaleziskami w sieci. Matt jest szczególnie tajemniczy (maila zatytułował "weird stuff"). Itd itp.
Powiedzcie sami - gdzie tu miejsce na depresję, przygnębienie i smutki?