2007-06-27

Skala

W czasach kiedy studiowałem, a i dzisiaj też, choć nie jest to już pierwszorzędny hit naukowy, jednym z najmodniejszych tematów były fraktale i teoria chaosu. Oba te zagadnienia są ściśle pokrewne (fraktale pojawiają się w sposób naturalny w modelach tzw. deterministycznego chaosu) i poza wartością ściśle naukową są prowokacyjne intelektualnie i estetycznie. Stanowią wyzwanie filozoficzne ale stały się też posiłkiem wyobraźni masowej.
Nie ma jednej definicji fraktala, choć nazwa (ang. fractal pochodzi od łacińskiego "fractus" i ma ten sam źródłosłów co "fraction " - ułamek) trochę nam w zrozumieniu o co chodzi pomaga. A chodzi mianowicie o kwestię stosunku w jakim pozostaje część obiektu geometrycznego do całości. Definicja wikipedyjna wymienia 5 cech "fraktalności", z których tu intetresuje mnie tu teraz tylko pierwsza, a mianowicie pewna bogactwo struktury obiektu w dowolnie małej skali. Z pewnością dla osoby oglądającej sobie fraktale jak np. zbiór Mandelbrota (nb. twórcy nazwy i pojęcia fraktal) dla doznąń estetycznych, najlepiej przy użyciu jakiegoś sprytnego oprogramowania pozwalającego na zasadzie cudownego mikroskopu niegraniczenie przybliżać fragmenty fraktala, jest to cecha czyniąca całą zabawę fascynującą, dostarczającą przyjemności podobnych do zapomnianego już prawie urządzenia zwanego kalejdoskopem. Ona więc najbardziej rzuca się w oczy.
Ale gdy zajmowałem się fraktalami na studiach, ten aspekt "fraktalności" był w zasadzie pomijany. Pewnie dlatego, że jest najtrudniejszy do uchwycenia w przeciwieństwie do np. samopodobieństwa czy ściśle już liczbowych własności nie dających się w ogóle przełożyć prosty na język potoczny jak np relacja między wymiarem topologicznym i wymiarem Hausdorffa.

Zwróciłem uwagę na kluczowość cechy "bogactwa struktury" dla traktowania fraktali jako narzędzia badania rzeczywistości trochę na zasadzie małego olśnienia gdy czytałem w książkę Edwarda O. Wilsona "Różnorodność życia". W jednym z fragmentów, przywołuje on tam obraz obraz kory wielkiego tropikalnego drzewa, na której żyją organizmy różnych rozmiarów - od "makroskopowych" owadów przez mikroskopowych rozmiarów owady po roztocza i w końcu baktere czy pierwotniaki. Dla każdego z nich, powierzchnia drzewa jest światem o skończonej powierzchni, ale powierzchnia wymierzana skalą tych zwierząt jest coraz większa. To co wielki żuk potraktuje jako nieco tylko chropowatą ale równą powierzchnię dla roztoczy będzie krajobrazem z górami i dolinami. To odwołuje się do takiej "bajkowej", dziecięcej wyobrażni, i dobrze ilustruje ideę. Jest też w pewnej sprzeczności z wizją fraktala jako tworu samopodobnego, ponieważ zależnie od skali pojawiają się nam różne (a w każdym razie niekoniecznie takie same) perspektywy i inne, jakże do siebie niepodobne obrazy. Tym niemniej struktura na każdym poziomie jest bogata.

Ciekawi mnie ujawnianie się pewnych struktur zależnie od skali. Mezokosmos, czyli ta cześć rzeczywistości, która mierzona jest skalą ludzką zajmuje niewiele miejsca na osi możliwych "wielkości". Praktyczna działalność człowieka dostrzegalna jest w trochę szerszym zakresie, Dopiero od niedawna spojrzenie przez silny mikroskop może nas skłonić do podejrzeń, że to na co patrzymy to twór sztuczny. Jeszcze 60 lat temu sztuczność struktury praktycznie nie ujawniała się na tym poziomie. Dziś, patrząc na układ scalony wysokiej skali integracji dostrzeżemy wytwory z łatwością dające się zakwalifikować jako sztuczne - coś niby miasta. Idąc w drugą stronę, oddalimy się z wolna od ziemi i z wysokości setek kilometrów, wytwory ludzkiej techniki są coraz trudniej dostrzegalne, w końcu zostaje tylko wielki mur, kanał sueski, światła miast. Dalej, w skalach kosmicznych, redukujemy się do punktu, potem nasze słońce redukuje się dp punktu itd.
Mamy pojęcie o tym gdzie więc rozciągają sie skale w których pracowite łapki i wiecznie kombinujące główki odciskują swoje piętno. Ale, ale - skąd niby, gdybyśmy sami nie wybudowali czy nie stworzyli tych wszystkich sztucznosci, mielibyśmy wiedzieć, że są one rzeczywiście sztuczne?
To kolejny ciekawy problem. Weźmy problem N ciał. Mechanika klasyczna, Newton. Ogólne rozwiązanie analityczne w postaci ładnego wzoru oczywiście nie istnieje. Skomplikowany taniec punktów materialnych, w ogólnym przypadku jest chaotyczny i szczelnie wypełnia tą część przestrzeni fazowej zbudowanej z możliwych pędów i położeń która odpowiada stałej energii równej energii warunku początkowego. Takim światem w przybliżeniu jest układ słoneczny - jego stabilność nie udowodniona przecież a postulowana jako rzecz warta dowodu już przez Pierre Simone'a de Laplace'a - może okazać się krótkim okresem w stosunku do innego teoretyczno-mechanicznego scenariusza w którym zaczną się dziwaczne wywijasy (byleby energia była stała!). Ba - na pewno wręcz! Że tak teoretycznie się stanie - uczy nas choćby twierdzenie Poincare o powracaniu tyle tylko że czasy przewidywane przez teorię na zajście jakichś drastycznych zmian wyglądają na długawe w porównaniu z wiekiem wszechświata. Dla naszej cywilizacji jednak bieg planet kryje w sobie nie ukryte zalążki chaosu ale Harmonia Mundi - muzykę sfer. Dzieło Boga w najczystszej postaci. OK kryło.
W słynnym epitafium Pope'a:

"Nature and nature's laws lay hid in night;
God said 'Let Newton be' and all was light."

czai się zalążek kolejnego wielkiego filozoficznego sporu - czy Bóg stworzył i kieruje światem, czy tylko stworzył prawa nim rządzące i puścił wszystko w ruch. Z pewnego punktu widzenia, chciałoby się zapytać: really all was light ? To również jest kwestia skali i pewnego poziomu abstrakcji myślenia - tyle, że to nie mój spór i nie mój problem - dzięki Bogu!

2007-06-25

Pogrzebacz

Niemal jednym tchem przeczytałem ostatnio "Pogrzebacz Wittgensteina". Gdybym miał ową książkę przykleić do jakiegoś gatunku (bo rzecz wije się między historią, biografią, anegdotą, plotką i popularnie podaną filozofią) chyba zdecydowałbym sie na historię. Osią jest zetknięcie dwóch ważnych dla współczesnego myślenia filozofów na spotkaniu w Klubie Nauk Moralnych w Cambridge w 1946 roku - spotkania gwałtownego w którym (tu humorystyczno-anegdotyczna częśc książki znajduje punkt wyjścia) Wittgenstein w zapale ponoć wymachiwał niebezpiecznie pogrzebaczem co doprowadziło filozoficzny spór na krawędź prostackiej bijatyki.
Rozwijając spiralnie opowieść dostajemy portrety po kolei trzecio-, drugo- w końcu pierwszo-planowych uczestników zajścia. Sporo interesujących informacji biograficznych, solidne przedstawienie kontekstu historycznego w jakim spór mający tak wstydliwe w sumie apogeum się toczył. W końcu dość któtkie omówienie sedna sporu - krótkie ale z grubsza wystarczające wobec rozproszonych wcześniej w tekście informacji na ten temat.
Nie będę szczegółowo streszczał książki. Napiszę o tym co szczególnie mnie w niej zaintrygowało w trakcie lektury. Pierwsza rzecz to portret Wiednia końca XIX wieku aż po początek II Wojny Światowej. Dla ludzi pochodzących z Galicji, Wiedeń jest wjakimś sensie archetypem metropolii. U mnie w domu mawiało się "za babci Austrii" co świadczy o wciąż żywym, mimo, że nie wywodzę się z domu o specjalnych tradycjach, wspomnieniu okresu zaborów Austryjackich, żyjącym w społeczeństwie. Pewnym osiągnięciem Austrii była dość zgodna egzystencja kilkudziesięciu narodowości w jednym państwie-imperium Habsburskim.Skostnienie biurokracji imperium znane nam pośrednio i bezpośrednio z Kafki czy prześmiewczego Haszka, nie powinna przesłonić faktu, ze te wszystkie narodowości jednak z pewną dozą autonomii tam funkcjonowały. Wiedeń z przełomu wieków, ale i czasów późniejszych to miasto które skorzystało na wewnętrznej różnorodności imperium. Dość powiedzieć, że intelektualnie w latach o których mówię było to jedno z najżywotniejszych centrów myśli generujących idee, które przez cały wiek XX stały się jednymi z najbardziej nośnych i dominujących prądów intelektualnych. Począwszy od sztuki, przede wszystkim muzyki - tu tradycja była najstarsza ale i malarstwa i architektury po matematykę (Godel) filozofie i logikę (Godel, Schlick, von Hajek, Wittgenstein, całe Koło Wiedeńskie, Popper), psychologię (Freud) itd. Wymieniać by długo.
To w końcu ośrodek myśli politycznej i ekonomicznej z ogromnym wpływem na takie prądy ważne dziś jak socjaldemokracja i liberalizm.
Przerażający jest obraz tego upadku tego miasta, w ciągu dwudziestolecia zaledwie przekształacającego się z owego siedliska myśli twórczej i swobody intelektualnej w jeszcze jeden bastion faszyzmu. Przerażający i niezrozumiały - przynajmniej dla mnie. Na wiarę przyjmuję, że wstrząs jakim był upadek monarchii podkopał jakoś fundament życia społecznego. Ale co to właściwie znaczy ? Nie, tu trzeba pogłebionej analizy - to cholernie ważne, również z powodu tego co otacza nas dookoła.
Druga fascynująca sprawa, to postać Wittgensteina. To osobowość hipnotyzująca dla tych, którzy się z nim spotkali. Jego charyzma przyciągała. Nie rozumiem skąd się brała. Osobiście uważam, że ja raczej bym go nie cierpiał i unikał. Wittgenstein jakoś bardziej pasowałby mi na twórcę religii niż filozofa. Jego pierwsze i chyba najważniejsze dzieło - "Tractatus Logico - Philosophicus" ma cos w sobie z ksiąg natchnionych, choć paradoksalnie, jego celem jest usunięcie metafizyki z rozważań filozoficznych, To poemat logiczny, zwięzły i otwarty zarazem zwięzłością i otwartością poezji współczesnej. Surowy, pozornie ścisły do granic, ale wyznaczający pola interpretacyjne, wkraczenie na które budziło wściekłość samego Wittgensteina. Nie jestem w stanie w formie blogowej umieścić za dużo o tej postaci - tu trzeba książki. Dość powiedzieć, że słynne Koło Wiedeńskie uważalo go za mistrza - on jednak, spadkobierca jednej z największych fortun Austrii, której zrzekł się częściowo a częściowo opłacił nią wolność od prześladowań faszysowskich swojej rodziny o żydowskich korzeniach - traktował chyba próby zamknięcia go w jakimś nurcie z wyniosłościa i wzgardą.
Potem - Wittgenstein II (takiego podziału na ?Wittgensteina I i II dokonał Bertrand Russel) w istotnej części zrywający z poglądami "Tractatusa", ciągle gromadzący jednak wokół siebie wyznawców, ktytyczny, wyniosły, niezrozumiany we własnym mniemaniu. W sumie zagubiony.Szalenie kontrowersyjna postać oscylująca między wielkościa a śmiesznościa, tragedią i farsą.
W końcu Karl Popper - zdolny syn żydowskiego prawnika z Wiedeńskiej klasy średniej - pracowity, zakompleksiony, w zakompleksieniu swym odważny i w końcu jednak pewny siebie. Postać - jak słusznie zauważają autorzy - która nie świeci dziś takim blaskiem jak za swojego życia (właściwie twórczej jego części) - bowiem jego idee przestały być przedmiotem zaciekłej debaty - stały się częścią otaczającej nas kutlury, począwszy od niekwestionowanej już w zasadzie nalizy prawomocności teorii naukowej opartej na podatności na falsyfikację po idee polityczne, społeczne i ekonomiczne.
Rzecz warta jest przeczytania, ale warto wcześniej lub później zapoznać się z nieco głębszymi omówieniami myśli obu adwersarzy a najlepiej z ich dziełami (ja trochę znałem analizy zanim przeczytałem książkę, ale mam motywację żeby sięgnąć do źródeł, a mam takowe wśród moich półkowników). To istotna część naszej współczesnej kutury - nie sposób zrozumieć wielu sporów, które się dziś toczą bez jej znajomości.

2007-06-17

Perła na półce.

Nabyłem wczoraj drogą kupna książkę Bohdana Grella "Wstęp do matematyki. Zbiory, struktury, modele". Zrobiłem to między innymi trochę przez sentyment, jako że dwukrotnie miałem okazję uceszczać na wykłady pana Grella na UJ. Książka ujmuje materiał szeroko rozumianego wstępu do matematyki: teorię mnogości, teorię struktur, krótki wstęp do topologii i analizy, elementy teorii kategorii i trochę metamatematyki. Tylko część tego materiału miałem okazję poznać w tym ujęciu na wykładach, nie jest więc tak, że nic nowego w niej nie znajdę. Praca (od wczoraj kartkuję intensywnie) podobnie jak wykłady zachwyca precyzją, zwięzłością, erudycją autora, klarownością, piękną płynną polszczyzną, która broni się przed utonięciem w makaronizmach. Utonięciem zdawałoby się nieuniknionym wobec faktu, że w języku polskim w zasadzie nie publikuje się już oryginalnych prac, coraz rzadziej monografie a tłumaczenia światowej literatury matematycznej przy rosnącej znajomości języka angielskiego też są jakby coraz rzadsze i ograniczają sie raczej do podręczników.
Książka jest wycyzelowana - to zapewne efekt tego, że jak wspomniałem materiał był przez wiele lat dopracowywany pod kątem wykładów. Nie zawiera nowych wyników, ale eksponuje piękno i jedność poruszanych zagadnień. Kwestie estetyczne były niewątpliwie jednym z decydujących czynników kształtujących treść i formę książki. Pan Grell wyrażnie to zaznacza zresztą przez dobór otwierającego cytatu z Hao Wanga.
Nie należy się spodziewać po tym wszystkm co napisałem, że będzie to lektura łatwa, ale - jak zaznaczył to pan Paweł Idziak w zamieszczonym na tylniej okładce fragmencie recenzji - daje intelektualną satysfakcję. Wspominając wykłady i po moim wstępnym kartkowaniu - wierzę, że tak jest.
Tytułem anegdoty wspomnę, że po jednym z pierwszych wykładów ze "Wstępu..." (bodaj czy nie pierwszym - tak samo zaczyna się i książka) gdzie prezentowane był język teorii mnogości, jedna z moich koleżanek rozpłakała się. Ale tak to jest - matematyka, której uczymy się w szkole średniej jest zwykle dość już ścisłą, ale bardzo namacalną i pełną naturalnych intuicji i "manualnych" przepisów nauką. Kiedy stykamy się z nią jako Nauką - jak zawsze przy przejściu od znanego do nieznanego, trochę bólu a czasem kilka kropel łez bywa nieuniknione. Warto jednak popracować, bo z czasem, dzięki między innymi takim wykładom czy książkom, krajobraz zostaje oswojony i znowu czujemy się jak w domu. Tyle, że to znacznie większy i piękniejszy dom.
Klasyką podręczników do przedmiotu "Wstęp do matematyki" jeszcze parę lat temu była książka pani Heleny Rasiowej o takim właśnie tytule - nie wiem jak jest teraz. To warta polecenia ale znacznie łatwiejsza i chyba w swoim ujęciu starzejąca sie lektura. Mnie osobiście wydaje się, że ten "Wstęp do matematyki" ma szansę stać się klasykiem.
Co ja zrobię z ta książką? Nie jestem pewien, czy będę ją czytał w całości, od deski do deski. Na pewno będę do niej wracał próbując przypomnieć sobie pojęcia, definicje, twierdzenia i dowody w wersji w jakiej je kiedyś poznałem. Na pewno przeczytam te fragmenty, których nie znałem z wykładów. Poza tym mam przeczucie, że będę ją zdejmował z półki również w tych momentach kiedy człowiek potrzebuje wyciszyć umysł kontemplując rzeczy wielkie i piękne. Bo matematyka, przydaje się i w takich chwilach a praca pana Grella na to piękno i wielkość otwiera nam okno.

2007-06-15

Różne

Cieszy załatwienie czegoś, ale po co ten ból?
Ja zresztą jako długoletni mieszkaniec Krakowa jestem w miarę oblatany, ale co musi czuć nwoprzybyły. Miasto jest pełne tajemnic. Choćby taka:
W Krakowie, mieszkając w Śródmieściu (duża litera bo to nazwa dzielnicy) właściwym sądem wieczysto-księgowym jest sąd dla Krakowa Podgórza, natomiast Urząd Skarbowy różnie. Np. w moim wypadku dla Krakowa Prądnika. Opis rejonizacji urzędów skarbowych to prawdziwa geograficzna perła. Granice opisane są żywym językiem wymieniającym ulice dróżki, nasypy kolejowe którymi owe granice biegną. Bez "google maps", GPS-a i badań terenowych, koniecznie z kompasem, właściwie nie sposób jest ustalić właściwego.

Z innej beczki.
Czy teoria ewolucji to darwinizm. Chyba nie do końca, chociaż Darwinowi swoje podwaliny (teorię doboru naturalnego zawdzięcza).
Darwin publikował "O pochodzeniu gatunków" w 1858, Mednel w 8 lat później - obaj zresztą wyniki badań wieloletnich i teoria Darwina ale i Mendla jest już nieźle udokumentowana obserwacjami w chwili publikacji.
Póżniejsze obserwacje, eksperymenty, osiągnięcia genetyki (w tym odkrycie DNA i jego niepodważalnej roli w dziedziczeniu) dowodzą tej teorii, która po tym wszystkim chyba już tylko zwyczajowo nosi jego imę. Nie znam się na biologii za bardzo, ale wydaje mi się, że poziom weryfikacji tej teorii jest podobny jak mechaniki kwantowej (oczywiście w takim zakresie w jakim jest to mozliwe w biologii w ogóle, nie spodziewam się tu idealnych przewisywań numnerycznych). Hodujemy nowe szczepy bakterii, nowe odmiany zwierząt, roślin - operacyjnie potrafimy posługiwać się nią świetnie.
Ciekawe dlaczego teoria ewolucji (rozumiana w szerokim kontekście nie tylko jako proces przemiany gatunków, ale i mechanizmów jakie sie za tym kryją) zawsze pada ofiarą ideoogii. W tym sensie, że ideologie chcą na niej usiąść, nagiąć ją albo zanegować: pseudogenetyka Łysenki, teoria inteligentnego projektu, rasowe teorie faszystów - długa historia.
Szczególnie ostatnio aktywni kreacjoniści uzywają argumentów czysto scholastycznych i to w wersji zwulgaryzowanej. W sumie sprowadzają rzecz do tego, że kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, eksponując miejsca w których rzekomo się kłóci. Co do cholery ma tu do rzeczy zdrowy rozsądek, skoro skala czasowa przemian jest nie do ogarnięcia? Ponownie analogia do fizyki - ostrożnie ze zdrowym rozsądkiem w skalach niedostępnych ludzkiemu doświadczeniu. Ludzkiemu w znaczeniu nie tylko życia pojedyńczego człowieka, ale dostępnej przekazom historycznym kultury ludzkiej w ogóle.
Nawet gdyby ewolucja trwała tylko milion lat, i ktoś nakręcił ją na niezbyt długim filmie trwającym 100 minut, cała historia zywilizacji, którą powiedzmy jeszcze lokuję w dostępnej zdrowemu rozsądkowi skali zmieściłaby się w jakiejś 60 sekundowej sekwencji. A wiek życia na na ziemi liczony jest nawet nie w setkach milionów ale w miliardach lat. Kolejne trzy rzędy wielkości. Zdrowy rozsądek w skali którą nieco arbitralnie określiłem załapuje się więc zaledwie na ułamek czasu trwania pojedyńczej klatki. A w tym czasie obraz Ziemi tak diametralnie się przekształcił. Życzę powodzenia temu, kto gapiąc się na nazwe wytwórni filmu wnioskuje o całej jego treści. Bajdurzenie o tym, że nikt nie widział, żeby jaszczurce wyrosły skrzydła - to po prostu ograniczoność świadomości skali czasowej tego zjawiska. I ideologia. Co chyba w tym wszystkim najważniejsze.

2007-06-10

Lektury

Nie, nie będzie o Giertychu Romanie.
Ostatnio skończyłem dwie ciekawe, ale sporo uwagi wymagające książki.
"Historia naturalna i moralna jedzenia madame Maguelonne Toussaint-Samat to historia jaką lubię. Z ciekawego, innego niż zwykle się na nią patrzy kąta - bogata w informacje ale i w dygresje i angdoty. Osią jest oczywiście jedzenie - które uwielbiam - ale bohaterów jest wielu. Zwyczaje kulinarne, poszczególne produkty, ich rola w kulturze, przemiany społeczeństw, które przez ten pryzmat zostały ukazane. Długa podróż przez naszą ale i inne cywilizacje.Świetna lektura. Szła mi dość powoli, ale nie dlatego, że nie była wciągająca - jest to książka spora, nie nadaje się do mojego naturalnego środowiska w którym uprawiam lekturę, tj. do autobusów krakowskiego MPK. Szczególnie godne polecenia są fragmenty omawiające późno-średniowieczne narodziny mieszczaństwa. Kolejny raz mam wrażenie-refleksję, że jeśli chodzi o historię, zmieniają się dekoracje. Sztuka jest ciągle ta sama. Z wad dzieła, wymieniłbym pewną nierówność - wydaję mi się, że wyłapuję miejsca, które autorce były szczególnie bliskie i takie, która potraktowała trochę z obowiązku. Druga to frankocentryczność - obie zrozumiałe i łatwe do wybaczenia. Książka jest dla mnie ciekawa również z tego względu, że obszerne jej fragmenty przeczytałem na głos. Moja żona uwielbiała przy niej zasypiać. Nie wiem czy to dobra rekomendacja, ale na pewno fakt.
Druga książka -też traktująca o historii ale filozoficznie, od strony epistemologii, to "Granice historyczności" Barbary Skargi. To znacznie mniejsza i znacznie trudniejsza ksiązeczka. Trakatuje generalnie rzecz biorąc o kilku tematach. Pytania: na ile możemy wyodrębnić okresy hostoryczne, jaki jest status ontologiczny przemian myśli ludzkiej, czy są w niej inwarianty, czy jest czystą zmianą, jak się ma to do inepretacji tekstów, co to jest paradygmat, problem, kategoria, percepcja tychże. W końcu wielkie pytanie, na ile mówimy sami a na ile przemawia przez nas epoka w której żyjemy, tworząc kod kultury stworzony przez język obecny w naszych tekstach, pojęcia i problematykę która uważamy za centralną i ważną. I czy myśl jest w sposób istotny różna od języka, który myśl wyraża. Na ile jest zedetrminowana przez ów język. Rozważania bardzo ciekawe, choć żeby w pełni je zrozumieć, trzeba lepiej znać materiał z jakim pani Skarga polemizuje. A to spore gremium autorów: od Kanta po Fucaulta, od Arystotelesa do Poppera. Przyznaję szczerze, że znam je nader wyrywkowo, więc pewnie sporo smaczków mi umknęło. Podoba mi się dyscyplina i intelektualna szczerość autorki. Nie mogłem tek książki czytać także, bez jakichś odniesień czy raczej własnych refleksji, dotyczących współczesnego sporu - uprawianego na gruncie polityki - o historii Polski. O tym, jak płytko jest rozumiane, tak w sferze odbioru tekstu jak i jego interpretacji wiele z tego co napisano po przełamaniu się epok w związku z drugą wojną światową. Jak instrumentalnie i płytko podchodzi się, nie tylko wyrywając z historycznego kontekstu, ale przede wszystkim nie usiłująć zrozumieć tekstów, króre dziś służą za oskarżenie takich ludzi jak Miłosz, Tuwim, i wielu innych.
Książkę bardzo polecam - choć nie wiem czy była wznowiona. Moje wydanie jest z 1989 roku. Ale i ostrzegam - trzeba trochę powalczyć.
Koniec lektury, jest zawsze po części uwolnieniem. Tłoczą się nieprzeczytane tomy na półkach w moim zabałaganionym pokoju. Czas na następną przygodę....

2007-06-08

Referendum 2007

Z wolna staję się zawodowym agitatorem. Trudno - taki los, takie czasy.
Przez lata, choć wiele mi się nie podobało i widziałem zło, miałem wrażenie, że sprawy jednak powoli ale idą w dobrym kierunku. Władza PiS-u, bezwzględna, obskurancka, mściwa i skrajnie niebezpieczna dla rzeczy które sobie cenię w polityce ponad wszystko: swobód obywatelskich i wolności słowa zburzyła mój spokój w tej materii.
Wstaję z fotela.
Przyłączyłem się jakis czas temu do grupy ludzi która podjęła dość szaleńczy pomysł. Nie sam pomysł jest jednak najważniejszy - wiele tu obiekcji natury prawnej itd. Ważne, żeby Ci z prawa, z lewa z centrum, którzy mają na względzie dobro tego kraju - czy to z pobudek ideowych czy czysto praktycznych, bo to miejsce gdzie żyją oni i dorastają bądź dorastać będą ich dzieci - a nie podzielają zachwytu nad ową złą władzą przestali być bierni.
Przedstawiam pomysł po części utopijny. Referendum 2007. Pomysł ostatnio został szerzej upubliczniony w mediach, np. tu. Więcej informacji choćby tutaj.

2007-06-04

Projekt - polowanie na liczby barokowe

Zaangażowałem się w pewien projekt, który wiąże się z ciekawymi sprawami z dwu pozornie odległych dziedzin. Pierwsza to teoria liczb, druga to optyalizacja stochastyczna, simmulated annealing itp.
Pomysłodawcą zagadnienia był W.H., pomysłodawcą projektu ja a energicznym organizotorem kolega o nicku dK. Jego powstanie rozegrało się w dość dramatycznych (a może tylko niesmacznych) okolicznościach których ech są na grupie pl.sci.matematyka i alt.pl.matematyka. Nie zachęcam do ich poznawania (okoliczności), bo cała merytoryczna strona zagadnienia w uporządkowanej formie znajduje się w miejscu o którym za chwilę.
Jeżeli kogoś z (niewielu jak mniemam) czytelników "homo sapie ..." temat by zainteresował i czuje się w mocy poswięcić mu trochę życzliwej uwagi to oczywiście w imieniu moim i kolegów zapraszam.
Tytułem reklamy: na pewno można będzie sobie poprogramować, podyskutować, nauczyć się czegoś i poznać ciekawych ludzi. Sukcesy, które można sobie potem wpisać do CV nie są gwarantowane, ale nie są też wykluczone.
Temat jest rozwojowy, jak sprawy prowadzone przez CBA. Pracujemy na razie nad eleganckim problemem teorioliczbowym o niewielkim jednak znaczeniu praktycznym (choć jeśli będziemy mieli szczęście to jest szansa na naprawdę grubą rybę teorii liczb - nieparzystą liczbę doskonałą), na horyzoncie jednak majaczy również kilka zgadnień modnych, nowoczesnych, praktycznych. Okolica roi się od świętych grali.
Więcej szczegółów tu.

2007-06-01

Spam

Kiedyś ku rozweseleniu serc u grupy ludzi, z którymi kontakt mi trochę zamiera (politykowaliśmy na sieci aż miło, ale jakoś się urwało), kiedy depresja zaglądnęła w oczy popełniłem małą humoreskę. Sprowokowały mnie do tego dość niesystematyczne odwiedziny na moim koncie onetowym, gdzie wpada już prawie tylko spam. Wygrzebałem ją z przepastnych archiwów tamtego forum, tym razem pod wpływem przemelkowego postu o rozpoznawaniu spamu i postanowiłem przenieść ją na tego bloga. Z dedykacją dla owych przyjaciół i uwagą, że wszystkie postaci w niej występujące są prawdziwe a zbieżność z rzeczywistością jest 100%, tyle tylko, że nijak nie mogę tego udowodnić, bo spam po nonszalancku kasuję.

Tak sobie człowiek siedzi nieświadom niczego

a świat obraca się właśnie dookoła niego. Polują nań atrakcyjne kobiety, tabuny przyjaciół martwią się o niego, a sympatyczni ludzie pragną jego
powodzenia w finansach i ogólnie w życiu. Precz smutki. Jestem centrum społecznego wszechświata.
Ta prawda staje przede mną w całej swej nieodpartości kiedy raz w tygodniu sprawdzam moja stareńką i z rzadka używana skrzynkę pocztowa. Dziś np: Brandie proponuje mi cudowne inwestycje podobnie Neva Hurt (otwiera się jakiś świeży biznesik w Hollywood, parę groszy teraz i będę opływał w dostatki do końca życia), Cletta Howel w trosce o moje zdrowie zdradza mi sekretny adres internetowej apteki, Amy ma dla mnie oryginalne podróbki rolexów za psie pieniądze, Rossi Rosseann i Verna Choi bardzo martwią się o moje życie erotyczne. Rossi ma wątpliwości co do mojej hmmm...jurności i proponuje mi interesujące specyfiki, Verna nieco bezczelnie sugeruje, że moja żona może mieć zastrzeżenia co do moich rozmiarów - ale nie każe mi desperować tylko zapoznać się najnowszymi osiągnięciami w tym względzie (kochana Verna).
Galinochka, Galinochka,... - niezwykle czuły list. Wspomina gorącą korespondencję ze mną (cholera, musiałem ją znać pod jakimś innym imieniem), tęskni i zaprasza na swoją stronę. Simeon i Matt, kochane chłopaki, dzielą się najnowszymi znaleziskami w sieci. Matt jest szczególnie tajemniczy (maila zatytułował "weird stuff"). Itd itp.
Powiedzcie sami - gdzie tu miejsce na depresję, przygnębienie i smutki?