2007-01-03

Ready... steady... go

Postanowiłem notować tu co jakiś czas parę przemyśleń, uwag itp. Kiedy tak postanowiłem, wydawało mi się, że będę miał znacznie więcej czasu żeby zredagować je jakoś bardziej porządnie, ale już przy pierwszej notce (której w sumie nie opublikuję, bo - o paradoksie - pisałem ją tak długo, że straciła na aktualności!) okazało się, że na taki komfort nie mogę sobie pozwolić. Więc będzie to notatnik raczej częściej pośpieszny i nieporządny niż poukładany i dopieszczony.
Zaczynam pisać z początkiem roku 2007. Jeszcze odchorowuję świąteczne i noworoczne obżarstwo, dość umiarkowane (jak na mnie) opilstwo i prowadzę heroiczną walkę z hojną ręką podarowanymi nam przez rodzinę wiktuałami ze swiątecznego stołu. Tak oto pozbyli się w dużej części kłopotu i pewnego moralnego dylematu (wiadomo bowiem, że wyrzucanie jedzenia jest w w kraju naszym bluźnierstwem - "do kraju tego gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez umiłowanie dla darów nieba" etc.). Ja natomiast niebezpiecznie przekraczam kolejny stan krytyczny mojej wagi a - co niechybne - przegrawszy w nierównej walce z zalegającymi lodówkę pokarmami, odwalę brudną robotę i zaniosę czego nie zmogę, zanim się nie stanie niezdatne do jedzenia, na śmietnik.
Zawsze a propos jedzenia, przekarmiania, wmuszania, wspominam moją świętej pamięci babcię, która każdego musiała nakarmić a próby wyłgania się, choćby nie wiem jakimi argumentami i zaklęciami poparte, przyjmowała z takim cierpieniem, że nikt nie był w stanie, widząc je, jej odmówić. Był to jakiś najczulszy i gdzieś tam u spodu z, w porywach smutnej, historii jej życia wypływający gest, czysta w symboliczne ofiarowanie jedzenia zaklęta miłość dobroć i życzliwość. Z rezygnacją ale i ze zrozumieniem, pamięć jej również mając na względzie, poddaję się więc owym rytuałom ucztowania w gościach (nie bez pewnej przyjemności - przynajmniej na początku uczty), zabierania co nie zjedzone, głośnego chwalenia i dokładek ku zadowoleniu gospodarzy. A teraz cierpię...
Skoro to pierwszy wpis, zanotuję sobie dobrą radę na przyszłość: uważać na ortografię. Z tajemniczych powodów narosło we mnie przez lata przekonanie, że pisze ortograficznie. Otóż rzut oka na parę linijek moich dokonań w tej notce i kilka poprawek jakie właśnie naniosłem, dowodzi, że jest to przekonanie fałszywe. Muszę się pilnować. Ortografii uczono mnie metodami drakońskimi, które za sprawą ministra edukacji wracają (i to, kurwa, w wielkim stylu), polegającymi na przepisywaniu do zeszytu książek. Pamięć somatyczna - jasne? Wyrabiał się przy tym charakter pisma podobno, a należało przepisywać dobrych stylistów - żeby i tego miodu coś na człowieku zostało. Nie umiem ocenić obiektywnie owej metody albowiem pozostaje dla mnie to ćwiczenie do dziś przeżyciem traumatycznym. W każdym razie, po rodzynkach, które wyłapałem, po charakterze mojego pisma ręcznego, którego mój pt. czytelnik nie pozna raczej - z korzyścią dla siebie - i trącącej nieco grafomanią meandryczności stylu, wnoszę, że owe metody poniosły klęskę całkowitą.
Na tym kończę na dziś, z beczki złażę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz