2009-02-06

Do pracy w siedem kurew

Nakręcam się rano wiadomościami w telewizji i szybkim oglądem pogody za oknem - zwykle pada albo mgła albo wielki mróz albo chlapa albo nieznosny upał. Generalnie wychodzę z domu z "kurwa" na ustach. Pod domem mam przystanek. Patrzę - jeżeli akurat nie ucieka mi właśnie mój autobus - kręci się po nim nieprzebrana chmara studentów i czeka, oczywiście, na ten sam co ja. Druga "kurwa".
W końcu przyjeżdża: spóźniony i napchany. Chmara rzuca się a ja za nią. Rozpęd i wbijam się w biomasę na tyle głęboko, żeby zamykające drzwi nie obcięły mnie jako odrywającego się od niej gluta. Jestem w środku. Gdyby wszyscy na raz wzięli oddech autobus by niechybnie eksplodował. Rośnie w nas nienawiść. Rozglądam się na ile to możliwe: jest. Patrzy na mnie tym swoim złym wzrokiem. Ma beret na głowie. "O ty" myślę sobie. W XVII wieku za takie patrzenie skwierczałabyś już, za rzucanie uroków, na stosie, czarownico jedna. Symetria. Nienawidzę jej tak jak ona mnie. Trzecia "kurwa" (w myślach).
W końcu dotelepujemy się do pierwszego przystanku przy Akademi Rolniczej (a nie, nie, przepraszam, przy Uniwersytecie - ja pierdolę - Rolniczym). Przyszli dyplomowani żeńcy, oracze i poganiacze krów wysiadają. Pierwsza transza studentów - druga na kampus UJ zostaje. Możnaby ewentualnie pomyśleć o głębszym oddechu, może nawet poczytać, może nawet usiąść. Czwarta "kurwa" z wyrazem błogości.
Ale nie. Ciśnienie nie może opaść. Odzywa się... Wysokość głosu odpowiada progowej częstotliwości bólu, głośność nieproporcjonalna do budowy ciała, wchodzi dość szybko na obroty i zaczyna szczekać (do koleżanki, kolegi, komórki itp):
do której wczoraj siedziała,
  co jej mama z domu dała,
    czemu nie widziała się z chłopakiem,
      że ćwiczenia mają z burakiem,
        czego sobie nie kupiła,
          co gdzie i po co sobie wsadziła.
Zaciskam zęby i usiłuję opanować pękanie pod czaszką. Ile to jeszcze przystanków zanim sobie pójdzie? Siedem? Nie! Osiem! Piąta "kurwa".
W końcu jest kampus, wysiadają. Pusto. Książki otwierać już nie warto - tylko trzy przystanki. Autobus uwolniony od ciężarów, podskakuje wesoło na wybojach. Trzeba wykorzystać - rozluźniam mięśnie i traktuję tę trzęsiączkę jako ćwiczenie relaksacyjne. W końcu przystanek ostatni. Jego Ekscelencja, Jaśnie Panujący Menadżer Autobusu w dawnych czasach zwany kierowcą zdążył już wyświetlić "Zjazd do zajezdni" i łaskawie otwiera drzwi. Wiadomo, zjazd do zajezdni, więc nie będzie podjeżdżał do przystanku tylko wypuszcza nas niedobitków na środku zatoczki. Zamykam oczy i skaczę w tą otchłań jaka pojawia mi się pod nogami, bez pewności co mnie czeka w szaroburych odmętach kałuży. Chwila strachu... żyję! Tylko po kostki. Szósta "kurwa" z wdzięcznością.
Prawie, prawie jestem u celu. Przeszkoda ostatnia. Ulica. Staję, biedny żuczek, na przejściu dla pieszych i czekam zlitowania. Sznur samochodów. W nich zadowoleni uśmiechnięci ludzie. To jest życie! Jedzie sobie i pierdoli, że podzielił komuś świat na pół bez szans dostanie sie na tę druga połowę. Jest luka - możnaby przejść, ale nadjeżdżający kierowca też to dostrzega. Rozszerzone źrenice, silnik nabiera obrotów. Idealna symbioza człowieka i maszyny. Przecież nie będzie frajerem, żeby puścić pieszego i stracić bezcenne 10 sekund, no nie? Mijają minuty a one jadą. Dojrzewam do skoku. Myślę o marności tego świata i rzucam się pod nadjeżdżający samochód. Pisk opon. Kolejna "kurwa" - tym razem nie moja. O jak miałbym karabin maszynowy... Boże, to byłoby piękne... Dopadam drugiego brzegu ulicy. To już niedaleko i żadnych przeszkód więcej. Ósma "kurwa" dopiero jak otworzę e-maila w pracy...

3 komentarze: