Znowu dawno nie pisałem, zajęty trochę łamigłówkami, trochę pracą i kontemplujący wietrzną pogodę za oknem (wiatr to kolejny oprócz występujących tu w sezonie jesiennym mgieł przyczynek pogodowy do "krakowskiego spleenu", któremu czasami ulegam). Wczoraj w końcu spadł śnieg i właściwie cieszyłem się z niego jak dziecko. Co prawda wywołało to spore zamieszaniem komunikacyjne i ledwo wydostałem się z zatyłcza na którym przyszło mi pracować, ale ponieważ miałem misję polegajaca na odebraniu z pociągu wracającej z podróży służbowej żony, udałem się zamiast do domu do przylegającej do dworca Galerii Krakowskiej, by tam w jasno oświetlonym pełnym ludzi i działającym z premedytacją antydepresyjnie (wiadomo, że szczęśliwi są lepszymi konsumentami niż nieszczęśliwi, którzy mają skłonności do abnegacji, tyczy się to większości artykułów z wyjątkiem używek jak alkohol i papierosy) miejscu odzyskiwać równowagę ducha. Uff, myślałem, że nie skończę tego zdania. W każdym razie, pociąg, o dziwo, nie spóźnił się, a mój duch ową wyprawą podobnie jak zmianą pogody wydaje się być trochę lepiej zbalansowany.
Nic nie czytam prawie ostatnio - postępy w lekturach żałosne. Ale to wszystko przez te inne zajęcia. Poza tym, jeżeli chodzi o Pontriagina, to brak postępów mierzonych w stronach nie oznacza, że się nie posuwam do przodu. Trafiłem po prostu na szczególnie subtelny moment i kilka razy już próbowałem ten próg przeskoczyć z satysfakcjonującą dozą zrozumienia. To częste niestety zjawisko kiedy umysł "miętki" walczy z twardą choć piękną teorią. Czytając książki matematyczne, są momenty, gdy przestajemy poruszać się w przód a zaczynamy w głąb. Rozmiar książki czy pracy przestaje więc oddawać rzeczywisty wysiłek jaki trzeba włożyć w przeczytanie jej ze zrozumieniem.
Przy okazji, dostałem uczulenia na wiadomości polityczne we wszelkich odbiornikach. Słucham i oglądam tylko tyle, żeby wiedzieć co się dzieje i wyłączyć się w tej ekstremalnie krótkiej szczelinie czasowej pomiędzy zrozumieniem przekazu a wzrostem ciśnienia tętniczego. Sztuka trudna, ale zdaje się do opanowania.
Kończę, wracam do wyzwań, które czekają na mnie w pracy i w domu, nie mogę im bowiem dać wyrosnąć bo z wielkimi sobie nie poradzę...
2007-01-24
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz