2007-01-15

Podróże w czasie

Zacznę od nocy z piątku na sobotę. Wytworzyła się owej nocy sprzyjająca rozpasaniu i dekadencji aura, ze względu na to, że mój przyjaciel I.W. po latach bodaj 17 zakończył studia otrzymując tytuł magistra fizyki. Ponieważ moja żona wyjechałą za Wisłę, nie wzięła udziału w obchodach, ja natomiast szalałem pławiąc się w alkoholu głównie w postaci piwa i napawając dyskusjami coraz bardziej bełkotliwymi do godziny 5:30 w sobotę. Tak oto uczciliśmy pełną, bywało smutnych, niespodziewanych zwrotów, upadków i podnoszenia się z klęski, pasjonującą historię spinającą klamrą PRL z IV RP. Brawo. Przy okazji, nostalgicznie wspomniałem czasy, gdy podobnych przygód właśnie z I.W doświadczaliśmy częściej, żeby nie powiedzieć, dość nagminnie. Nie jest to jednak tryb życia, któryz z czystym sumieniem miałbym komuś polecić a i sam preferuję dziś godniejszą i mniej narażająca na szwank zdrowie egzystencję.
Soboty z racji wyżej wymienionych wydarzeń, w zasadzie prawie nie było. Jedyne, co godniejsze uwagi, to fakt, że powróciła moja żona ze służbowegu wyjazdu za Wisłę z koszykiem jakichś prezentów, które dostała, z których najatrakcyjniejsza (wbrew pozorom, bo była wśród nich i flaszeczka śliwowicy, której nie otworzyłem mimo silnej pokusy) i przydatna w leczeniu kaca wydała mi się książka Makłowicza i Mancewicza "Zjeść Kraków". Dziełko owo w systematyce literackiej przynależy do gatunku gawęd o mieście. Jest lekkie, w porywach dowcipne, trochę zmanierowane, w istotnych fragmentach nieaktualne, i chyba opracowane dość pospiesznie. Niemniej jednak na parę godzin wciągnęło mnie na tyle, że podstawowe funkcje organizmu wróciły do stanu właściwego. Ugotowaliśmy obiad, pogapiliśmy się w telewizor i łagodnie przenieśliśmy się w niedzielę.
Atrakcją niedzielną - przejażdżka a potem spacer po mieście i kino. Tym razem postanowiliśmy wybrać (pomni zeszłotygodniowych doświadczeń) jakiś film w lżejszej nieco tonacji. Padło na Deja Vu z D.Washingtonem w roli głównej. Nie będę się wgłębiał w fabułę (Oscara za scenariusz jak wieszczę nie będzie), niemniej jednak oś jej stanowi zamach terorystyczny, którego dzięki technologii podróży w czasie daje się jednak uniknąć post factum (zdaję sobie sprawę z absurdalności tego zdania, ale tak to już jak się czasem zaczniemy bawić jest). To przypomniało mi ten, wydawałoby się trochę wyeksploatowany temat i jakoś, przez odległe skojarzenie, powiązało mi się z piątkowo sobotnim balangowaniem, studencką epopeją między epokami którą opijaliśmy, zgubieniem soboty i wspominkami.
Podróże w czasie. Wielki topos literatury popularnie zwanej fantastyką naukową. Od Wells'a, którego bohater wszakże podróżował w czasie niemal turystycznie i nie grzebał zbytnio w swojej własnej przeszłości, przez co "Wehikul czasu" pozbawiona jest posmaku paradoksu, przez całą plejadę innych: P.Dicka (doskonałe "Zaczekaj na zeszły rok" czy choćby rozdwajający się czas "Człowieka z wysokiego zamku"), przez rozrywkowy "Filmowy wehikuł czasu" Harrisona który w dziecięctwie pożarłem gdy drukowany był w "Fantastyce" lub przebój kinowy jak "Back to the Future", po błyskotliwą i nieodmiennie ilekroć ją czytam zabawną groteskę Lema.
Wymieniać by długo. Czasy rozwidlające się i koliste, pętle i powroty. Teoria względności (do przez nią przewidywanych teoretycznych możliwości odwołują się gęsto autorzy SF) otworzyła worek ze spekulacjami obalając absolutne rządy newtonowskiego linearnego czasu. Ciekawostka: to Kurt Godel podał przykład rozwiązania einsteinowskich równań pola ogólnej teorii względności które dopuszcza właśnie zamknięte pętle czasopodobne - w żargonie relatywistów to jest kolisty czas, pętląca się historia. Do dziś zresztą wciąż sporo na ten temat dociekań ocierających się o fantazję. Niemniej jednak, ukoronowanie gmachu relatywistycznej kosmologii (a więc badań nad równianiami pola grawitacyjnego Einsteina), twierdzenia Penrose'a i Hawkinga o osobliwości, które są przyczynkiem do innego fascynującego tematu - początku i końca świata (z perspektywy fizyki oczywiście), wykluczają takie dziwactwa dołączajac zakaz ich istnienia do rozsądnych fizycznych założeń o wszechświecie. Bardzo racjonalnie i bez ekstrawagancji. Ale to w sumie geometria a nie fizyka już chyba. No i lata 70-te...
Dziś wiele się dzieje w kwestii badania natury czasu. Powiem szczerze, że większości tego co się pisze, nie bardzo rozumiem choć usilnie się staram. Polecam zamieszczony w linkach bloga "This Week Findings..." Johna Baez, gdzie sporo tej nowej fizyki jest zajmująco skomentowanej. Mnie osobiście tematem zafascynował wspaniały naukowiec, myśliciel i niezwykły popularyzator ks. Profesor Michał Heller, którego swego (dość odległego już) czasu miałem przyjemność i zaszczyt poznać osobiście jako student. W jego książce "Osobliwy wszechświat" można poczytać o twierdzeniach Hawkinga i Penrose'a a jego badania z tego już wieku skupiają się wokół geometrii nieprzemiennej, w której upatruje on matematycznego formalizmu pozwalającego wniknąć w fizykę początku wszechświata, naturę rzeczy i początek czasu.
Ech, żebym nie był takim leniem... Wiele musi jeszcze książek się przewinąć przez moje ręce zanim coś o tym może kiedyś kompetentnie napiszę. Na razie pozostaje mi tylko podzielić się fascynacją i pożegnać się na dziś fragmentem z T.S.Elliota:

Time present and time past
Are both perhaps present in time future,
And time future contained in time past.
If all time is eternally present
All time is unredeemable.
What might have been is an abstraction
Remaining a perpetual possibility
Only in a world of speculation.
What might have been and what has been
Point to one end, which is always present.
Footfalls echo in the memory
Down the passage which we did not take
Towards the door we never opened
Into the rose-garden. My words echo
Thus, in your mind.
But to what purpose
Disturbing the dust on a bowl of rose-leaves
I do not know.

2 komentarze: