Wczoraj rano przeczytałem w majowym numerze Świata Nauki wyjątkowo pozytywnie nastrajający artykuł. Autorem jest doktor Rodney E. Willoughby, Jr. z Dziecięcego Szpitala Wisconsin w Milwaukee i opisuje historię niezwykłą. Kilkunastoletnia dziewczynka została ukąszona przez nietoperza, zresztą próbując mu pomóc wydostać się z pomieszczenia. Rodzina zbagatelizowała całe wydarzenie i nie postąpiono jak powinno się postępować rutynowo w takich wypadkach, tj. nie podano stosownych szczepionek przeciw wściekliźnie. Po jakimś czasie pojawiły się pierwsze objawy choroby, początkowo nie rozpoznane jako objawy wścieklizny (ze względu na podobieństwo do wielu innych bardziej prawdopodobnych chorób o podobnych objawach pczątkowych oraz przez to, że w pierwszych wywiadach medycznych wydarzenia, które wcześniej zignorowano nie podano do wiadomości lekarzy). Kiedy ustalono diagnozę sprawa wydała się być zupełnie beznadziejna. Wścieklizna, jeżeli nie wytworzy się odporności pomocy szczepionki zanim wirus zaatakuje układ nerwowy, jest stuprocentowo skutecznym zabójcą. Lekarze włąsciwie powinni się byli poddać. Absurdalna śmierć dziecka z błahego powodu. I tu zaczyna się budująca częśc tej historii.
Doktor Willoughby Jr. opierając się na znajomości mechanizmu działania wirusa, przebiegu choroby i rozmaitych opublikowanych badaniach dotyczących działania leków neurologicznych opracował procedurę leczenia, którą powołany zespół lekarzy wdrożył. Kluczowymi elementami strategii, o ile dobrze rozumiem cały opis, były wnioski z kilku obserwacji. Pierwsza z nich to taka, że układ immunologiczny zarażonego człowieka odpowiada w końcu na zagrożenie, ale odpowiedź jest spóźniona i system nie zdąży zlikwidować wirusów zanim pacjent umrze. Druga obserwacja, a właściwie dość śmiałe ale błyskotliwe założenie, dotyczyło tego, że śmierć pacjenta przyspiesza fakt, że naruszony już przez chorobe centralny układ nerwowy cały czas steruje organizmem. Innymi słowy, do śmierci przyczynia się nie tylko fakt obumierania mózgu, ale również spustoszenia jakie czyni on sterując wieloma procesami a będąc dysfunkcjonalnym. Sednem opracowanej procedury było ograniczenie szkodliwego działania popsutego mózgu, przez wprawienie pacjentki w stan śpiączki i danie czasu naturalnemu procesowi immunologicznemu. Użyto do tego koktailu leków dla którego bazą była ketamina - wychodzący z użycia lek anestezjologiczny mający dodatkową właściwość - ochrony komórek nerwowych przed wirusem, a więc dodatkowego spowalniania postępów choroby. Dodatkowo podano inne leki przeciwwirusowe i wspomagające funkcje życiowe dziewczynki.
Kilkutygodniowe precyzyjne dozowanie leków śpiącej pacjentce z ciągłym monitorowaniem rozmaitych parametrów jak np. EEG skończyło się pierwszym przypadkiem wyleczenia wścieklizny. Naturalna reakcja obronna zadziałała zanim nastąpił zgon. Co prawda, wybudzona pacjentka przez wiele miesięcy dochodziła do zdrowia ale ostatecznie odzyskała je niemal w pełni. Okazało się, że pozornie niemożliwe jest jednak możliwe.
Jak dotychczas - grano salis - jest to jedyny przypadek wyleczenia. Procedurę powtórzono szec razy z innymi pacjentami w innych orodkach medycznych bez pozytywnych rezultatów. Nie można więc wykluczyć zupełnie innego mechanizmu ozdrowienia. Ja mam jednak jakąś wiarę, że działanie lekarzy, dobre zrozumienie problemu to był klucz i procedura dizała (we wszystkich przypadkach zakończonych niepowodzeniem wprowadzono odstępstwa od procedury z Milwaukee). Pdoba mi się ta historia, ze względu na to, że nie ma tu cudownego leku - jest rozum przeciw determinizmowi, mechanice namnażania się wirusów. Medycyna jawi się tu jako inżynieria pewnych procesów zachodzących w człowieku. To prawie czysta cybenetyka - sterowanie z informacją zwrotną.
Podoba mi się ta historia, bo mówi, że nie warto się poddawać. Bo jest ludzka i jest w niej coś o nadziei, coś o wierze, coś o potędze rozumu i racjonalnego myślenia. To był - mimo, że dzień w pracy nie zapowiadał się najlepiej - cholernie dobry poranek.
Humor popsuło mi trochę dopiero krakowskie MPK, organizator tutejszego transportu, za przeproszeniem, publicznego, właściciel armii wraków szumnie nazywanych autobusami i kolektywny autor kłamliwego szmatławca którym plakatują przystanki czyli tzw. Rozkładu Jazdy. Czasem bluźnierczo myślę, ze manewr marszałka Koniewa z 18 stycznia 1945, dzięki któremu ocalało miasto stał się tego miasta przekleństwem. Nie udałby się i wybudowaliby tu arterię na której swobodnie mogłyby się odbywać defilady z czołgami i rakietami średniego zasięgu na ciągnikach, a po zmianie ustroju mogłyby na niej w końcu wyprzedzać się bez małpich sztuczek samochody i autobusy (żart!). Wczoraj zależało mi na tym cholernie - kupowałem bowiem urdzinowe kwiaty dla małżonki i usiłowałem dojechać z nimi do domu o przyzwoitej porze.
Muszę się bardziej zebrać blogowo, dużo się przecież dzieje - rozejm w lustracyjnej wojnie itd. Warto by było coś i na ten temat kiedyś pomarudzić.
2007-05-16
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz